Krzepiąca historia Michaela „Eddiego” Edwardsa - historia wręcz niewiarygodna, a jednak prawdziwa, zakładając przecież naturalnie podbarwiony jej fabularnie wygląd aby serduchem angażowała jeszcze mocniej i jeszcze większą atrakcyjnością rozrywkową się charakteryzowała. Jej atuty dość familijnego kina schematem nasiąknięte, ale to też fajni urodziwi aktorzy i sposób grania raczej lajtowy - bez spiny, doskonale w ramach gatunkowej konwencji się odnajdujący. Jednak dobrze się to jak na (używając określenia umiarkowanego) rzecz ubogą artystycznie ogląda, bo gwarantuje najzwyczajniej dobrej zabawy moc dla przekroju widza od dziecka po babcino-dziadkowe przedziały. Umawiamy się oczywiście na wstępie, że nie będziemy się czepiali szczegółowy, a tym bardziej odpuścimy sobie konsultacje ze sztabem którejś z czołowych reprezentacji skoczków co do metod i technik szkoleniowych. Przyjmujemy tym samym tą nie do końca tylko bajeczkę z pełnym przekonaniem i z całym bagażem realistycznych niedoskonałości, skupiając się na dodającej skrzydeł fantazji oraz inspirująco-motywacyjnej filozofijce, że jak się chce i jest się zdeterminowanym, to można wszystko. Przy wsparciu rodziny, dostarczając jej mnóstwa powodu do dumy.
P.S. Cykorem niezdarny chłopak okularnik nie był, ale bał się, bo nie bać się kiedy stanie się na rozbiegu, to być jeszcze bardziej szurniętym niż zrobić wszystko by dopiąć swego wbrew wszystkiemu. To bez wątpienia zasięg i intensywność nie naszej „małyszomanii”, ale Eddie ze swoim szoł gamoniowatym, został zapamiętany i to no tak romantycznie, więc jeszcze bardziej fajowo. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz