Jeden dzień z życia (dokładnie dzień urodzinowego zjazdu rodzinno-przyjacielskiego) wielopokoleniowej meksykańskiej familii, czyli pozornie chaos i rytuały. Mnóstwo interakcji i krzątanina, także stopniowo ukazywane tak stany relacji, jak ich powody i problemy wraz z kluczowymi dramatami związanymi z chorobami, a wszystko to z perspektywy środka i jakby oczami jednego z najbardziej bezbronnych i najsilniej obarczonego konsekwencjami elementu zbiorowości. Przygotowania do przyjęcia i jednocześnie dokonywane desperacko tradycyjne obrzędy, aby zdjąć z domu i rodziny ciężar złych duchów. Przepracowywane poprzez chwilowe ucieczki w samotność, rozładowywane po cichu wewnętrzne napięcia, jakaś mimo całkiem przyjemnej, aranżowanej z dużym zaangażowaniem atmosfery, czuć rodzaj przygnębienia, strachu przed tym co nieuniknione, bo śmierć wisi nad jej członkami i nie ma szans, by przed nią uciec. Można jedynie złagodzić ból implikacji i drogę ku nim uczynić chociaż dla niekoniecznie nieświadomej sytuacji siedmiolatki mniej traumatyczną. Pięknie wrażliwie jest to nakręcone, bez udziału realizacyjnych kombinacji by intymną, wyciszoną narrację uczynić bardziej atrakcyjną, bądź dodatkowo ją udramatyzować. To co widzimy na ekranie samo w sobie posiada już wystarczający tragiczny ładunek, bo w sumie obserwujemy zamiast fasadowej urodzinowej beztroski, ostatnie pożegnanie, jeszcze za życia. Film Lili Avilés to nieinwazyjne refleksyjne kino z duszą, o losie i konieczności mierzenia się z najtrudniejszym tym co przynosi życiem. Estetycznie urzekające, bardzo ciepłe, pulsujące pod powierzchnią silnymi emocjami, z wierzchu na ile możliwe kamuflowane, z finałowym ujęciem przyszywającym dogłębnie i zostającym z widzem, kiedy ekran się zaczernia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz