Wtłoczona pomiędzy darzoną ogromnym szacunkiem ultra klasyczną The Angel and the Dark River, a powszechnie raczej w momencie powstania pogardzaną, a dziś już nie tak bardzo eksperymentalną i rewolucyjną muzycznie 34.788%...Complete. Zawierająca dźwięki podobnie jak ta pierwsza z wymienionych mocno doomowe i jednocześnie takie, które mogły się w tej przygnębiająco mozolnej formule samym muzykom ulać, czego dowodem poniekąd jest właśnie program tej drugiej z wymienionych. Stoję ja po stronie zwolenników twierdzenia, iż potrzebna była ta przyszła z punktu widzenia chwili premiery Like Gods of the Sun przemiana, gdyż w konsekwencji brnięcie w okresie gdy gotycki doom przechodził zmianę warty i uszy sympatyków zaczęły często odwracać się od My Dying Bride w kierunku przykładowo kontynentalnych The Gathering, był jedynym rozsądnym wyjściem z tejże sytuacji na scenie, z której można było przewidzieć, iż zwycięzcą wychodzi ten bardziej odważnie spozierający na przyszłość i gotowy do ryzyka, a nie ten przykuty do defensywnej postawy. Ponadto uważam, iż bez 34.788%...Complete nie byłoby dalszego rozwoju zespołu i co w przypadku My Dying Bride na scenie wyjątkowe, paradoksalnie jeszcze przez długi czas rozwoju klasyczniej formuły. To może nie skomplikowana wyjątkowo akcja przemiany chwilowej skutkującej z sukcesem powrotem niby do korzeni i na nowo budowaniem z owego miejsca startowego swojej pozycji, ale akcja zdecydowanie niesymptomatyczna, bo nie przypominam sobie zbyt wiele grup, podobnie inspirująco dla przyszłych wydarzeń w zespole potraktowałaby epizod "eksperymentalny". Nie o tym jednak tutaj powinienem, bo to następstwa nie bezpośrednie powstania i przyjęcia Like Gods of the Sun skutki, która to płyta chyba furory w stylistyce nie zrobiła, choć nazwanie jej wyłącznie solidnym materiałem też nie oddawałoby jej jakości i znaczenia. Miała bowiem czwarta płyta smutnych Brytoli momenty, a nim z pewnością pamiętany A Kiss to Remember i może jeszcze coś by się tutaj wybrało, a co ja silniej zapamiętałem (kompozycja tytułowa i It Will Come bardzo), ale nie ukrywam, iż całość bez względu że jest od poprzedniczki żwawsza, to i tak nieco przynudza, choć brzmienie głośniki rozsadza, gdyż riffy surowe posiadają moc i dobrze korespondują z atmosferą jakiej niewątpliwie dodawały wówczas praktykowane brzmienia smyczkowe. Jednakowoż jeśli wybieram pomiędzy kolejnym krążkiem, a tym będącym w tym miejscu głównym tematem, to wrzucam do częstszego odsłuchu ten przez ogół fanów MDB mniej szanowany. Nie zmienia to jednak faktu, iż jeśli miałbym znaleźć w dyskografii te albumy ekipy z West Yorkshire, które najbardziej ze starym (uwaga wtręt) Paradise Lost w brzmieniu mi się kojarzą, to postawiłbym między innymi na Like Gods... - nie tylko, ale przede wszystkim jednak przez pryzmat paradajsowatego For You. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz