niedziela, 24 marca 2024

Deep Purple - Purpendicular (1996)

 

Informuję (jak się z lektury tekstu okaże dość pokrętnie i finalnie fałszywie), iż to ostatni studyjny album Purpury który darzę nie aż takim bezkrytycznym wręcz uznaniem jak myślałem, a który przecież w sumie (już się zaczyna krytykowanie, którego miało w założeniu nie być :)) ma więcej już wspólnego z ugładzonym progresywnym hard rockiem, niż hard rockiem na sprężystych bluesowych resorach i zastanawiam się jak to możliwe, iż niemal wszystko (bo są jakieś tam wyjątki) nagrane po nim, odbieram jako materiały pozbawione pierwotnej mocy i nie tylko manifestujące dojrzałość wiekową muzyków oraz takież same umiarkowanie/zrównoważenie kompozycyjne, ale również momentami wręcz lekko już starczy niestety uwiąd. Nie kryje że tak jak progresywność przykładowo współczesnych maidenowych płyt do mnie nie trafia, tak owa też charakterystyczna, choć nieco oczywiście odmienna purlowska, zasadniczo też nie potrafi mnie uwieść. Jednak zawartość Purpendicular absolutnie nie odrzuca, tak samo jak pomimo wszystko brakuje jej wspomnianego ognia sprzed laty, co jest naturalne, jakby nie pojawiały się w szeroko spostrzeganym rocku nazwy zespołów, które bez względu na cyfry w metrykach członków, nie wpływają na pozbawienie ich twórczości pierwiastka żywiołowego, czy świeżości. Nie o nich jednak tutaj chcę w konkretach pisać, a tylko praktyczna rozkmina w temacie Purpendicular pobudza skojarzenia, natomiast jej słuchając, mam też podejrzenia, iż to raz otwierający mega klasyczny Ted the Mechanic może poniekąd powodować, iż typowo progresywny krążek nie wpada w tony pretensjonalne, a przywiązanie do jednej z najbardziej ciekawie rozbudowanych kompozycji w historii DP (Sometimes I Feel Like Screaming mam na myśli) też nie przeszkadza w tym, aby nie dopuścić do siebie myśli, iż jest to płyta bliższa tym których słuchanie przyjemności mi nie dostarcza. To więc rodzaj kuriozum, ale z drugiej strony jakbym miał nie doceniać warsztatu, pomysłów i aranżacyjnego rozmachu, jaki elementem właściwym Purpendicular i nawet jeśli przy kilku fragmentach mógłbym pokręcić noskiem, to tego nie czynię gdyż, ponieważ i tak jak powyżej. :) Są tu bowiem takie chwile i jest ich w sumie sporo, które rekompensują mi nieco momentami zbyt artystowski sznyt albumu i zgrabnie jak na materiał o sporej długości i myślę też o wyraźnych ambicjach, swatają energię w pierwotnej postaci hard rockowej nuty, z potrzebą pisania i grania muzyki bardziej oswojonej, jak przystało na ówczesny wiek muzyków. Należy też dodać przez pryzmat formalnych roszad w składzie, że Purpendicular to pierwsze dzieło zespołu w składzie ze Steve'm Morse'm i gdy je z poprzednikiem bezpośrednio słuchać po sobie, to The Battle Rages On (jednorazowy jak się okazało powrót z Blackmore'm) gitarową maestrią obydwu znakomitych instrumentalistów się nie odróżnia, tak jak dla odmiany słychać że kierunki i pochodzenia ich estetyk jest jednak nieco inne. Wyciągam więc na koniec jeden konkretny i słuszny wniosek, że Purpendicular był dla mnie jeszcze ważny, bo stosunkowo przez wzgląd na osobę Morse'a nowy, a dalej już trudniej zdecydowanie było mi Purpli kochać (no może za wyjątkiem w dwa lata później zarejestrowanego, bardziej tradycyjnego Abandon), gdyż atut progresywności we wpływie nowego wówczas gitarzysty na charakter muzyki, nie rezonował z moją emocjonalnością tak jak to robił z innymi pewnie fanami. 

P.S. Wszystko fajnie, fajnie wszystko, ale jednak ten The Aviator to jejku - bardzo na nie jejku. Na szczęście zaraz po nim leci Rosa's Cantina i A Castle Full Of Rascals, więc już jest ok. Ok w miarę jest. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj