Tekst będzie wymownie emocjonalny, bo odniosę się w nim nie do walorów filmu jako rodzaju sztuki oraz poziomu warsztatu filmowego, ale w znaczącym stopniu do samego jądra
ukazanej w nim historii. Tekst będzie w miarę krótki, bowiem siła oddziaływania
tego, co zobaczyłem i szacunek do postaci w nim przywołanych każe bardziej wstydliwie milczeć, niż oddawać się płodzeniu pustosłowia, względnie reprodukować zdania,
które w realiach masowego uodpornienia na obrazy cierpienia niewiele zmienią.
Temat współczesnych konfliktów o charakterze wojen domowych oraz praca
korespondentów w rejonach nimi objętych jest oczywiście skomplikowany, stąd nie
widzę sensu w próbie fragmentarycznego analizowania złożonej genezy i
wielowymiarowych konsekwencji tegoż. Napiszę tylko, że świadomie tego wieczoru, kiedy
ta zwięzła refleksja powstaje postanowiłem popsuć sobie zazwyczaj dobre
europejskie samopoczucie i obejrzeć dramat Matthew Heinemana powstały w oparciu o biografię
amerykańskiej korespondentki wojennej Marie Colvin, której pasja płynąca z naturalnych
odruchów człowieczeństwa stała się obsesją zakończoną, jak wiele innych
podobnych tragicznie. Ostatnie jedenaście lat jej życia (jak dla masy internetowych znawców pewnie naiwnie zakładam uznając, iż film autentycznie rzeczywistość obrazuje) było tragiczną kroniką autodestrukcji w oparach dymu papierosowego i alkoholu – dziennikiem popadania
w szaleństwo bliskie obłąkaniu, jako następstwo obcowania systematycznie z
gigantycznym cierpieniem, najczęściej całkowicie niewinnych ofiar politycznej
gry o wpływy. Obserwacji od wewnątrz codzienności tych, którzy walczyli z
reżimami lub po prostu próbowali przeżyć w Sri Lance, Afganistanie, Libii czy
ostatecznie w Syrii. Bez egoistycznej potrzeby zdobywania popularności czy
uznania w oczach opinii publicznej – wyłącznie po to, aby świat dowiedział się
o tym, co ma miejsce w rejonach odległych dla obywatela świata zachodniego, po
to tylko aby obudzić jego sumienie. Zadać właściwe fundamentalne pytanie –
kogo to obchodzi? Uzyskując oczywistą zatrważającą odpowiedź. :(
środa, 17 lipca 2019
wtorek, 16 lipca 2019
Rival Sons - Before the Fire (2009)
Dzisiaj Rival Sons dla każdego szalikowca trendu zwanego retro rockiem, to nazwa częstokroć uznawana za lidera gatunku, a na pewno za jedną z czołowych w dość szerokiej stawce formacji z tej właśnie, cudownie oldschoolowej ligi stylistycznej. Widząc w sobie maniaka mody na współczesną reinterpretację klasycznego hard rocka i blues rocka sam spostrzegam Kalifornijczyków jako nie tylko mniej lub bardziej wybijających się na niezależność od szlachetnych inspiracji, tudzież jednych z bardziej oryginalnych dzisiaj twórców korzennego rocka, ale widzę i słyszę w nich wcześniej tylko potencjał, a obecnie warsztat i obycie sceniczne, które predestynuje ich do przyklejenia prestiżowej etykietki muzyków, którzy gdyby urodzili się tuż po II wojnie światowej, a ich debiut przypadłby na koniec lat sześćdziesiątych byliby współcześnie ikonami porównywalnymi tylko z największymi, czyli tymi nielicznymi półbogami ambitnego rock'n'rolla w rodzaju Cream, Led Zeppelin, Deep Purple, Free etc. Pech ich, szczęście moje że ci wciąż przecież bardzo młodzi ludzie graja dzisiaj, a nie wczoraj stąd miałem i zakładam jeszcze będę miał okazję, aby uczestniczyć w rytuałach zwanych live występami i zapamiętać je jako jedne z najdoskonalszych w jakich dane mi było być aktywnie jako widz i słuchacz zaangażowanym. Ale o tym już na pewno przy okazji kolejnych pięciu albumów z ich dyskografii nie omieszkałem wspomnieć, a teraz przychodzi mi dopełnić formalności dorzucając do kompletu recenzji, tą odnoszącą się do debiutu Amerykanów. Before the Fire to nie jest pierwszy krążek jankesów z którym się zapoznałem, gdyż on akurat wydany przez zespół własnym nakładem miał rzecz jasna ograniczoną promocję, lecz też na tyle przyzwoitą aby zainteresować kapitalnymi dźwiękami z jedynki wytwórnie cokolwiek mało rockową i zainspirować do zainwestowania w drugi krążek ekipy dowodzonej przez nieprawdopodobnie charyzmatycznego Jay'a Buchanana. Chociaż Pressure & Time wypuszczona na rynek przez Earache Records w swoim programie zawierała większą ilość już dzisiejszych evergreenów, to Before the Fire względem treści i jakości niczym powyższej nie ustępuje. Jest bowiem zbiorem jedenastu zarówno chwytliwych w sensie z miejsca zapamiętywalnych, jak i doskonale utrzymujących świeżość kompozycji, które niosły dla świata powracającego do łask gitarowego grania jedną śmiałą wiadomość. Nadchodzimy i mamy zamiar rządzić! Jak jeszcze nie teraz, to to i tak tylko kwestia czasu aż na tronie zasiądziemy! :)
poniedziałek, 15 lipca 2019
The Highwaymen (2019) - John Lee Hancock
Rewers legendarnej
historii Bonnie Parker i Clyde’a Barrowa, nakręcony dla Netflixa przez istotnie przywiązanego
do tradycji klasycznego kina Johna Lee Hancocka. W obsadzie z dwoma już mocno
dojrzałymi (absolutnie nie mógłbym napisać zgredziałymi!) gwiazdami
amerykańskiej fabryki snów. Kevin Costner i Woody Harrelson na odpowiednim
miejscu, w rolach facetów z przyrodzeniem z granitu, dokładnie pisząc zahartowanych w boju emerytowanych strażników Teksasu, o których jak donoszą
archiwa przypomniano sobie w roku 1934, gdy ówczesne nowoczesne metody śledcze
zawiodły, a krwawe żniwo rajdu Bonnie i Clyde’a przybrało rozmiary
kompromitujące polityków odpowiedzialnych za wymiar ścigania. Nowoczesne metody
śledcze, czyli namierzanie, radio i podsłuchy, wyedukowani, teoretycznie otrzaskani agenci federalni vs. przestarzałe metody,
a głównie intuicja, doświadczenie, spryt i brak patyczkowania się - żadnej
taryfy ulgowej. To poniekąd western (takie przez cały seans odnosiłem wrażenie)
tyle, że w okolicznościach czasu, kiedy po rewolwerowcach zostało tylko
wspomnienie, a miejsce dzikich band zajęła może i jeszcze krwawsza gangsterka.
W miejsce karych, gniadych, siwych wierzchowców przyszła rewolucja motoryzacyjna, Fordy roczniki
dwudzieste i trzydzieste, a sama Ameryka stała się dzikim zachodem nie dla samych złoczyńców z wyboru, ale także farbowanych lisów - bankierów i skorumpowanych polityków. Mnie The Highwaymen
zdecydowanie kupił, choć nie oczekiwałem szczególnie wiele, to otrzymałem tyle by w zupełności wystarczyło. :) Skradł przez ponad
dwie godziny moje męskie serducho, gdyż między innymi skrzył się dosadnym sarkastycznym dowcipem w postaci kozackich tekstów, a odpowiedzialni za casting kapitalnie przede
wszystkim dinozaurów obsadzili - bardzo autentycznego w tej pozie twardziela
Costnera i genialnego jak zwykle, bez względu na rodzaj roli Harrelsona. Ponadto co równie decydujące, wymiar dramatyczny ze strategicznym nostalgicznym usposobieniem zaadaptowany do potrzeb fabularnej historii, to rodzaj tej jedynej przeze mnie akceptowanej moralizatorskiej kalki, jakiej swego czasu Clint Eastwood w przypadku genialnego Bez Przebaczenia użył. Z tym jednako jednym istotnym zastrzeżeniem, że William Munny i Ned Logan jako
wyjęci spod prawa życia pozbawiali, a Frank Hamer i Maney Gault posiadali na to formalne przyzwolenie jako strażnicy – ostatni sprawiedliwi.
niedziela, 14 lipca 2019
On the Basis of Sex (2018) - Mimi Leder
To wzorcowy przykład
filmowej biografii przygotowanej podług koncepcji modelowo bezpiecznej - w takiej
formule zrealizowany by nawet odrobinę nie wyjść poza szlachetną, aczkolwiek
strasznie oklepaną poprawność. Mimo tej niewątpliwie istotnej słabości, to
obraz całkiem ciekawy merytorycznie, chociaż ekspresowo przelatuje przez archiwalia
nieco przytłaczając prawniczą gadką. Historia oparta na faktach i mocno
inspirująca, bez większych mielizn ukazana, lecz i pozbawiona dramaturgii
której potencjał nieco zwiększyłby siłę oddziaływania, gdyby właśnie choć odrobinę
uciekł od typowej sztywnej schematyczności. Ponadto też z przyciężkawą dawką drętwego patosu i
dodatkowej ckliwości postrzeganej zapewne przez reżyserkę jako skutecznie oddziałującej
na przeciętnego widza. W tym zakładam oddającym rzeczywistość obrazie Sędzia Ruth Bader Ginsburg to ambitna babka, nieco może zbyt spięta i większej finezji pozbawiona, ale i
tak skutecznie przecierająca szlaki w środowisku prawniczym, w czasach kiedy profesja
ta była męską domeną, a prestiżowe uczelnie dopiero mocno z dystansem otwierały
się na płeć kobiecą. Z pasją realizująca się w trudnej drodze, płynąc żwawo pod
prąd i swoją pasją zarażając nie tylko buntowniczki ale ku zaskoczeniu także
tradycjonalistki, ponadto postępowych mężczyzn i konserwatywnych super samców (akurat
ostatnim przykładem oczywiście pozwalam sobie na żart :)). Gwoli ścisłości
dodam, że pochód ku spełnieniu zawodowemu w przypadku Ruth Bader Ginsburg kończy się w roku
1993 kiedy zostaje zaprzysiężona jako Sędzia Sądu Najwyższego, stając się tym
samym jedną z najbardziej wpływowych i zasłużonych prawniczek w historii Stanów
Zjednoczonych. Film został zrealizowany przez kobietę, co w sposobie eksponowania
emocji i wrażliwości jest szczególnie wyczuwalne, jednak brak mu nawet krztyny wcześniej
akcentowanej świeżości, polotu i czaru charyzmy, który by dopomógł podbić serca
nie tylko widza ceniącego zwłaszcza przywiązanie do tradycyjnego uroku.
sobota, 13 lipca 2019
Carcass – Necroticism: Descanting The Insalubrious (1991)
Co ja tam jako szalikowiec retro rocka wiem o technicznym death metalu? :) Tym bardziej że zanim się kiedyś, dwanooo na dobre w death stylistykę wkręciłem, to już inne gitarowe brzmienia i gatunki około metalowo-rockowe w sporym stopniu odciągnęły moją uwagę. Zdążyłem wówczas, a było to w połowie lat dziewięćdziesiątych liznąć jednak nieco tematu i do dzisiaj chylę czoła przed geniuszem takich czołowych nazw jak Death, Nocturnus, Pestilence, Sadus czy Atheist. To akurat odłam który rewidował odważnie pojęcie death metalu, eksplorując z powodzeniem tereny dalekie od metalowych i wpisując z nich wątki do śmierć metalowej formuły. Niewiele natomiast mnie akurat interesowali fanatycy zdecydowanie brutalniejszej ścieżki (nie deprecjonując, tym bardziej nie hejtując!), stąd Suffocation, Immolation itp., a nawet poniekąd najbardziej kultowi spośród nich czyli Morbid Angel do zdobycia tylko powszechnej wiedzy o swoich dokonaniach i poprawnej znajomości krążków mnie zmobilizowali. Ogólnie z jankeskim death metalem krótko się obwąchiwałem i tak jak powyżej donoszę względnie dobrze obeznałem się jedynie z tymi ekipami, które nie uciekały wyłącznie w blastów obsesje. Po cholerę taki przydługawy wstęp drukuje, gdy o krążku brytyjskiej kapeli będę pisał? Po to ano, aby móc teraz napisać, iż zawsze więcej dla siebie czerpałem z eksploracji sceny przede wszystkim szwedzkiej, ale i również tej wyspiarskiej. Ponadto jak pomyśle o Necroticism, a szczególnie kiedy krążek zacznie ponownie hulać w stereo, to słyszę w tych ośmiu rozbudowanych kompozycjach oprócz resztek spuścizny grindowej, po pierwsze wpływy amerykańskich i europejskich pionierów technicznego thrash-deathu, ale i (uwaga petarda! ;)) inspiracje harmoniami melodyjnymi wprost z płyt np. Bolth Thrower. Nie będę spisywał tutaj historycznych faktów związanych z powstawaniem Necroticism i ograniczę się wyłącznie do wspomnienia oczywistych dla maniaków oczywistości, że był to album przełomowy dla Carcass, gdyż po dwóch krążkach zatopionych w stylistyce gore-grindowej zespół istotnie zmienił oblicze kierując swoje poszukiwania twórcze w stronę właśnie nieortodyksyjnego deathu. W numerach pojawiły się całkiem wyraźne struktury melodyczne oraz progresywny charakter prowadzenia muzycznej narracji. We wstępach charakterystyczne samplowane introdukcje, a po nich finezja pełną gębą, czyli wirtuozeria gitarowej faktury ze sporadycznymi wybuchami wściekłych blastów w towarzystwie jedynego w swoim rodzaju warkotu Jeffa Walkera. Z ogromną energią, lecz w miarę powściągliwie z szaleńczymi galopadami, bo przede wszystkim w tempach średnich z precyzyjnym wyeksponowaniem niebanalnej, często rozedrganej rytmiki i kapitalnie wplecionych w formułę fantastycznych solówek. Z przyprawionymi cierpkim humorem mrocznymi tekstami zgłębiającymi ciemną stronę ludzkich zachowań - z rozmaitymi zaburzeniami i dewiacjami jako obowiązkowym punktem lirycznego programu. Milowy krok w historii grupy i niestety ostatni taki z którym mnie w pełni po drodze, bowiem mimo, że Heartwork też posiada swoje istotne walory, to w moim przekonaniu niestety za szybko zamknął muzykom możliwość bardziej wyczerpującego wykorzystania potencjału tkwiącego w pomyśle z Necroticism. Myślę w tym miejscu o tym, że pomiędzy tymi materiałami była masa wydajności do wykorzystania i przestrzeni do zagospodarowania, której ani wówczas, ani tym bardziej obecnie nie są w stanie zgłębić, przetrawić i zsyntetyzować w postaci ekscytującej - co Surgical Steel definitywnie udowodnił. O tym szerzej jednak za czas jakiś, gdy autopsji Heartwork i powrotny krążek zostanie poddany.
piątek, 12 lipca 2019
Nina (2018) - Olga Chajdas
Kilka scen swoim dramatycznym kalibrem wbija w fotel i co ciekawe są one kontrapunktem do leniwie, ale hipnotycznie, może wręcz transowo prowadzonej narracji. Mocne, odważne erotycznie kino z pewnością wychodzące poza nijaką schematyczność, w którym skomplikowana relacja psychologiczna w emocjonalnym trójkącie dynamicznie ewoluuje w kierunku intensywnie niepokojącym. W nim wymiar duchowy z cielesnym znakomicie się przenikają egzystując w doskonałej harmonii i w podobnym stopniu wpływając zarówno na artystyczny charakter obrazu, jak i co ewidentne wywołując dwuwymiarowo kontrowersje światopoglądowe o charakterze etycznym - prawilni niewątpliwie spazmów dostaną. :) Niestety w wymiarze atrakcyjności nie tylko dla widza otrzaskanego z kinem względnie nietuzinkowym dość męczący, bo chyba na swoje nieszczęście zbytnio rozwleczony, innymi słowy niepotrzebnie zgłębiający nazbyt szerokie konteksty.
czwartek, 11 lipca 2019
Erratum (2010) - Marek Lechki
Erratum to rodzime
kameralne cacuszko. Refleksyjny dramat psychologiczny o zbiegach okoliczności,
które stają się pretekstem do zrealizowania potrzeby rozliczenia się z trudną
przeszłością – twarzą w twarz, bez taryfy ulgowej. Kino głębokiej prawdy, w
którym scenariusz bez cienia fałszu, świadomie monotonna narracja i nieprzeszarżowane aktorstwo
są jego decydującymi atutami. Mozolnemu wypełnianiu ekranu subtelnym,
aczkolwiek mrocznym tonem towarzyszy cisza przerywana sporadycznie jedynie
kilkoma prostymi dźwiękami. Nie ma potrzeby zaistnienia w tle rozbudowanej
formuły muzycznej, kiedy prawda wylewająca się z ekranu prawdziwymi,
sugestywnie życiowymi emocjami jest przesiąknięta. Nostalgia jest tutaj urzekająca,
konteksty dosadne, a przesłanie wartościowe.
P.S. Ciekawe czy
jeszcze Marek Lechki funkcjonuje wciąż w branży, bo z tego co źródła internetowe podają to
jest w tym temacie niepokojąca cisza.
środa, 10 lipca 2019
Córka trenera (2018) - Łukasz Grzegorzek
Ależ ten za psi pieniądz zrealizowany dramat wydaje się autentyczny, naturalny, prawdziwy etc.
Dla mnie rodzica tuż przed tą decydującą fazą dorastania własnej pociechy,
jednocześnie człowieka który profesjonalny sport zna niemal wyłącznie z ekranu
telewizora, ponadto swoją wiedzę powszechną ograniczającego do racjonalnego
spostrzegania rzeczywistości, nie zamykającego się jednako też na szerokim
strumieniem płynącą wiedzę ze strony tych wszystkich którzy mają pomysł na
własne dziecko i tym samym ogromną nadzieję na realizację snów o sławie i dobrobycie, to materiał jeszcze szerzej
otwierający oczy, lecz i śmiało weryfikujący dotąd napotkane mądrości. Prawda jest
bezspornie brutalna, sukces to praca i wyrzeczenia, często wręcz chora ambicja,
ale również odrobina szczęścia czy też układy, czasami w zbyt dużym znaczeniu.
Konsekwentne dążenie do celu, systematyczne realizowanie precyzyjnie skonstruowanego
planu, ale też talent i naturalne predyspozycje. Druga strona tego medalu to
ambicje rodzica, często niewystarczająco spełnionego zawodowo, który nie miał farta
aby się przebić, względnie był lepszy w teorii niż w praktyce. Teraz przelewającego
wszystkie własne aspiracje na następne
pokolenie, wtłaczającego z determinacją, czasem właśnie wręcz obsesyjnym
zacięciem ciśnienie we wrażliwy układ relacji rodzinnych (również ogólnospołecznych) i w nieukształtowaną smarkatą psychikę, którego
latorośl niejednokrotnie nie wytrzymuje, bowiem w zaburzonym przesadną motywacją rozwoju traci zapał, wraz z brakiem
osobistej satysfakcji czy zwyczajnie przyjemności czerpanej z podejmowanych
działań. W konwencji refleksyjnego kina drogi, z wyraźną ale nieprzeszarżowaną
nutą artyzmu obiecujący młody reżyser kolejny udany film nakręcił (szczerze to Kamper do nadrobienia, ale dobrze o nim pisali :)). Obraz ciepły i duszny,
leniwy i sensualny, poważny i zabawny. Z jasną intencją mówiący o kruchej harmonii
na linii miłości i toksyczności w relacjach pomiędzy ojcem i córką, dostrzegany przez
pryzmat sportowych pragnień. Z zaangażowaną grą aktorską debiutantów i
genialnego Jacka Braciaka – z przekonującymi kreacjami kapitalnie dźwigającymi nie
tylko dramatyczny ciężar tej pięknie poprowadzonej kameralnej historii.
wtorek, 9 lipca 2019
Napalm Death - Order of the Leech (2002)
Piszę teraz, skrobię sobie właśnie bardzo spontanicznie bez lektury wcześniejszych recenzji i w tym momencie nie pamiętam, czy podobnych mądrości w osobistym tonie nie wyrzuciłem z siebie przy okazji refleksji w temacie Enemy of the Music Business. Tak się wówczas zdarzyło, a było to w okolicach jesieni roku dwutysięcznego, że nagle została mi przywrócona wiara we wciąż możliwy na bieżąco inspirujący wpływ Napalm Death na death metalową scenę, który został zachwiany kierunkiem stylistycznym i stagnacją jaka wiązała się z działalnością Brytoli w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Może ja nie dałem tym albumom odpowiedniej ilości czasu i nie wgryzłem się w ich konstrukcje na tyle głęboko bym dostrzegł coś więcej ponad monotonny ciężar i kiedyś jeszcze odszczekam te słowa. Może też w tym czasie daleko mi było do poziomu zaangażowania ultrasa legendy, a znajomość klasyki w postaci Harmony Corruption czy Utopia Banished, nie mówiąc już o krążkach z lat osiemdziesiątych była dość marna, gdyż kontakt z nimi nawiązany ograniczył się do ciekawości gówniarza robiącego pierwsze kroki w świecie gitarowej rzezi. Nieprzygotowany na taką intensywność i siłę płynącą z odebranego przekazu skupiłem się jak instynkt i potrzeby nakazywały na konsekwentnym wgryzaniu w materiały i gatunki o pośrednim stopniu masywności - w międzyczasie łykając też sporo bardziej modnego wtenczas grania. Tak czy inaczej przygoda z Napalm Death w moim prywatnym wydaniu nie przebiegała według klasycznego scenariusza i (docieram wreszcie do puenty wprowadzenia), dopiero nowe otwarcie pod szyldem Enemy of the Music Business pochłonęło mnie bez reszty. Taśma (płyta nadal dla studenciny gołodupca była nieosiągalna) została przykładnie wyeksploatowana i naturalnie zespół w takiej kapitalnej formie narobił gigantycznego apetytu na więcej. Więcej przyszło po dwudziestu sześciu miesiącach i o dziwo nie wpadło w ucho tak natychmiast jak to w przypadku genialnej poprzedniczki było. Mocowałem się z Order of the Leech zaskakująco długo, nawet przez moment się poddając i absolutnie nie rozumiem obecnie co mogło wpłynąć na taki spraw obrót. Przecież obiektywnie rzecz biorąc krążek stanowi wyraźną kontynuacje wątków jakimi przez dwa lata mnie karmili, czyli potworną intensywnością w formule całkiem zwartych deathowych przebojów. ;) Oczywiście w tej koszącej riffem młócce nie ma łatwych do zasymilowania tematów, ale i harmonie mimo wymagającej osłuchania konstrukcji dalekie są od festiwalu niezrozumiałych dysonansów. Płyta kopie równo przez trzy kwadranse, jest spójna i zwarta niczym monolit. Bezkompromisowo miażdży, a co najistotniejsze ani przez moment nie nudzi, bowiem rodzaj ekspresji zaprzęgnięty do wspomnianego miażdżenia opiera się o kapitalne aranżowanie biegłości instrumentalnej w procesie twórczym wykorzystującym olbrzymią wyobraźnię muzyczną. Zresztą kto lubi ten okres w dyskografii wyspiarzy ten doskonale wie o czym mówię. Ko-niec!
poniedziałek, 8 lipca 2019
Magic in the Moonlight / Magia w blasku księżyca (2014) - Woody Allen
Lajtowy, aczkolwiek niegłupi
seans na sobotni wieczór? Może coś współczesnego od Woody’ego? ;) Tak się złożyło,
że ten mniej upolityczniony odłam narodowej, czyli TVP Kultura idealnie się w
potrzebę wstrzeliła i zaproponowała akurat Magię w blasku księżyca, którą swego
czasu w kinie przegapiłem, tudzież zwyczajnie pominąłem. Do rzeczy
zatem, co to jest za kino? Takie śliczniusie wizualnie, takie z pięknymi
lokacjami, takie pięknie wystylizowane, takie pięknie koloryzowane i oczywiście
takie szlachetnie wygadane, znaczy z klasą wykorzystujące błyskotliwy humor w intelektualnym dyskursie. Zasób słownictwa niebywały, określenia z dawna wyszłe z użycia, niby
ze słownikiem pisane werbalne potyczki, które nie inaczej w charakter kina Allena
wrośnięte już od pół wieku. W tle jak zazwyczaj bywa jazz tradycyjny, czyli
synkopowany rytm, te wszystkie klarnety i inne wymyślne dęciaki. Obsada
fantastyczna, na pierwszym planie z dojrzałym przystojniaczkiem idealnie pasującym
do roli dżentelmena, erudyty i artysty oraz uroczą młodziutką rudą rusałeczką, równie
wybornie po raz kolejny w swojej galopującej karierze dopasowaną do potrzeb
rysu postaci. Ogólnie w pełni świadoma naiwna romantyczna bajeczka z podejrzewam wątkami
z lekka biograficznymi płynącymi z doświadczeń dziadka Woody’ego, ponadto z tym czymś chyba właśnie
magicznym w postaci co najmniej dwupoziomowego twistu oraz oczywiście jak
zawsze u mistrza taktownie istotną puenta. Zrobić intrygujący, a zarazem
rozrywkowy film, który jest przede wszystkim precyzyjnie i finezyjnie
skonstruowaną dyskusją to tylko Allan Stewart Konigsberg nadal potrafi. Chwila… może jeszcze ostatnio Noah Baumbach tak
finezyjnie bawi się podobną stylistyką.
niedziela, 7 lipca 2019
King Hobo - Mauga (2019)
Kiedy przypadkiem na niusa wpadłszy, dojrzałem iż tacy zasłużeni dla współczesnej pielęgnacji klasycznego rocka załoganci jak Jean-Paul Gaster (Clutch) i Per Wiberg (obecnie Spiritual Beggars) wraz z mniej mi znanym wokalistą Kamchatki stworzyli wspólnie materiał pod intrygującym szyldem King Hobo, nie mogłem oczywiście przejść obok powyższego faktu obojętnie. Sięgnąłem zatem gdy tylko nadarzyła się okazja po Maugę i dokonałem już podczas dziewiczego odsłuchu kilku istotnych odkryć. Mianowicie po pierwsze, że ten cover art zdobiący album to posiada jakąś magiczną moc, której nie jestem w stanie się oprzeć i gdyby nawet muzyka była mało interesująca, to całkowicie nieracjonalnie wyłącznie przez wzgląd na kopertę mógłbym szczególnie winyla włączyć do swej kolekcji. Na szczęście zawartość dźwiękowa jest zacna, a ja nie posiadam kolekcji winyli, więc nie poszedłbym za absurdalnym głosem wrażliwości estetycznej, porzucając zdrowy rozsądek z którym jak do tej pory myślałem jestem bardzo mocnym ściegiem zszyty. :) Po drugie gość występujący w materiałach prasowych jako wokalistka Kamchatki ma kawał głosu i chyba pod wpływem Maugi sprawdzę co też ciekawego ten ansambl proponuje/proponował - co przegapiłem, bądź może nawet świadomie kiedyś zignorowałem. Po trzecie natomiast i w miejscu gdzie sile się na recenzjo-refleksje najistotniejsze, to fakt iż po pierwszych dwóch numerach zakładając kolejny dobry krążek blues/stoner-rockowy (z naciskiem po prostu na rockowy), okazało się iż King Hobo ma do zaoferowania sporo więcej niż li tylko mniej lub bardziej energetyczne granie w na setki sposobów przetrawionej gitarowej tradycji. Ileż się tutaj dzieje, jak wiele detali i inspiracji wpływa na finalny obraz Maugi. Pośród względnie prostego grania do przodu słyszę subtelne jazzująco-swingujące szczotkowania werblem, czyste pianina brzmienia, saksofon zmysłowy, a nawet instrument z jak doczytałem grupy idiofonów języczkowych or aerofonów oraz oczywiście rozbudowane gitarowe solówki których nie powstydziłby się Joe Bonamassa. Może rozstrzał stylistyczny nieco odbiera płycie walor spójności, a szczególnie odczuwalne jest to właśnie przy pierwszym kontakcie, lecz z każdym kolejnym przyzwyczajając się do zmian formuły dostrzegam też całkiem zgrabne aranżacje zapewniające płynność przechodzenia z klimatu w klimat. Może też wygląda na to, iż Panowie chcieli w jednym miejscu zawrzeć zbyt wiele sięgając w równym stopniu po twarde rockowe granie, hard rockowo soulowe inklinacje, wspomniane stoner-bluesowe nastroje i wreszcie po dyskretne eteryczne brzmienia. Może brawurowo, lecz w sumie bardzo ciekawie i profesjonalnie, bowiem oprócz odrobinę na siłę czepiania się rozstrzału inspiracji, to absolutnie nie mam uwag negatywnych. Słucham z wypiekami na twarzy zgadzając się z przekonaniem muzyków iż ogólnie połączyli tutaj dwa kontynenty, dwie tradycje, a dokładnie wschodnie wybrzeże USA z europejską manierą z naciskiem rzecz jasna na Szwecję. Zgadzam się z taką interpretacją, ponadto z każdym kolejnym odtworzeniem będąc coraz bardziej na TAK!
piątek, 5 lipca 2019
Changeling / Oszukana (2008) - Clint Eastwood
Myślę że nie jest to
szczytowe reżyserskie osiągnięcie konserwatywnego Clinta, w jego długiej i pełnej zasłużonych triumfów karierze, ale z pewnością bliżej mu do tych filmów które na dobre odnalazły
swoje miejsce w klasyce kina, niż do tych, które można by nazwać niewielkimi,
ale jednak potknięciami mistrza. Będąc oddanym fanem obrazów, których akcja
rozgrywa się w Ameryce przełomu lat dwudziestych i trzydziestych - z naciskiem
oczywiście na kino gangsterskie i zrodzony z niego film noire, nietrudno było mocno mnie zaangażować
w tą historię, opartą ponadto na autentycznych wydarzeniach. Historię która nie miała nic
wspólnego z twardym męskim dramatem akcji, za to jej wymiar kryminalny
powiązany był z przestępstwem, którego wymiar emocjonalny tak naturalnie mocno
potrafił uderzyć w najczulsze rodzicielskie tony. Eastwood skupił się na
dramacie matki walczącej z nieczułym i skorumpowanym wymiarem sprawiedliwości w
postaci instytucji mającej na celu nie tylko w teorii, ale i praktyce nieść
pomoc osobom słabszym i pokrzywdzonym. Poruszająca to walka z trwałą nadzieją na odnalezienie zaginionego syna, prowadząca przez horror szpitala
psychiatrycznego, pośród nadużyć, niezrozumienia w atmosferze dyskredytacji i nieprawdopodobnej
manipulacji - oszustwa dokonanego z premedytacją w celu uratowania resztek
honoru ówczesnej amerykańskiej policji. Myślę iż pomimo wykorzystania chwilami
wypłowiałej już klasycznej metody narracyjnej, Eastwood reżyser po raz kolejny udowodnił,
że jako jeden z najlepszych fachowców w branży potrafi true story przenieść na kinowe ekrany
tak, aby tragiczna historia z życia wzięta w języku kina nabrała nie tylko
autentycznego wymiaru dramatycznego, ale aby jej śledzenie utrzymywało widza na
krawędzi fotela, w permanentnym napięciu i niepewnym oczekiwaniu na rozwój
sytuacji. Kręcąc tylko odrobinę nosem dodam jeszcze, iż Angelina Jolie, John Malkovich
oraz Jeffrey Donovan aktorsko nie wyszli ponad zadowalającą poprawność, nie
dodając tym samym produkcji czegoś ponad to, co sam przywiązany do tradycji reżyser
mógł zaproponować. Natomiast kilka wyczerpujących punktów kulminacyjnych i zbytnio przeciągnięty finał
rozmył nieco powyżej wychwalone napięcie sprowadzając wraz z postawą obsady ocenę całości do poziomu "świetne, ale...".
czwartek, 4 lipca 2019
Empire of the Sun / Imperium słońca (1987) - Steven Spielberg
Pomiędzy wówczas
kręcone taśmowo blockbustery wrzucił Spielberg dwa obrazy, które ukazały jego
talent z nieco innej strony. Może odrobinę inaczej wygląda sytuacji Imperium
słońca w porównaniu z Kolorem purpury, bowiem w filmie z 87 roku nie zrobił
zwrotu o 180 stopni, a tylko bardziej ambitnie podszedł do dramatycznego tematu,
dając upust zapewne czemuś więcej niż tylko młodzieńczej wyobraźni. Tak to już
jest w karierze jednego z największych magów współczesnego kina, że on często z
nurtem potrzeb mainstreamu płynął, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom statystycznego widza, a
rzadziej szedł za głosem czegoś więcej niż produkcyjnego przepychu zaprzęgniętego
do realizacji kasowych hitów. Chociaż tych ważnych tematycznie tytułów też w
jego przebogatym emploi było co najmniej kilka, to gdyby policzyć te rozrywkowe
produkcje, z pewnością zmiażdżyłyby one ilością kino stricte poważne. Imperium
słońca swego czasu może nie pobiło rekordów przychodów, ale myślę że przyniosło
całkiem spore wpływy i nikt tym samym nie musiał dokładać do interesu. :)
Nazwisko przyciągnęło stanowiąc wystarczający magnes aby skusić Amerykanów i resztę mieszkańców naszego globu do
pójścia na tą masowo poruszającą lekcję historii. Pewnie część się
rozczarowała, że mniej humoru i akcji, a większe skupienie na emocjach
głębszych niż tylko te pobudzane dynamiką wydarzeń. Zawodowa krytyka pewnie
wręcz przeciwnie dostrzegła w zrealizowanym z immanentną dla Spielberga pompą
dramacie, coś więcej niż tylko pretekst do porównywania z dotychczasowym jego
dorobkiem. Ogólnie, wbrew oczekiwaniom i prognozom to film po prostu spielbergowy, głównie przez wzgląd na osadzenie w centrum dzieciaka i z tej perspektywy snucia opowieści o indywidualnym brodzeniu w wojennych kolejach losu i całkowitego niemal pominięcia stojącej za nią
polityki. To zabiegi jasno wskazujące, iż mistrz nie uciekł aż tak daleko od szczenięcej
optyki, która w wielu jego obrazach stanowiła o ich charakterystycznej tonacji.
Spielberg to przecież szczwany lis, który uznał, że pod płaszczykiem epickiego
dramatu przemyci właściwie historię przygodową, a może wręcz na odwrót – pod pretekstem
kina familijnego poważną tematykę. Wykorzystując postać dziecięcą naturalnie
wzbudzającą sympatię i uczucia opiekuńcze usprawiedliwił skutecznie powyżej zasugerowany
manewr i doskonale ukazał jak niezrozumiałe dla dziecka wydarzenia wojenne wpływają
na jego rozwój, szybsze dojrzewanie i przyszłe spojrzenie na rzeczywistość. Ze
świata zbudowanego z dobrobytu i bezpieczeństwa, wychowywany w cieplarnianych
warunkach młody Brytyjczyk w jednej chwili przenosi się do bezlitosnych realiów
świata konfliktu - do hartującego ducha otoczenia obozu i pod psychologiczne
oddziaływanie śmierci zbierającej żniwo tuż obok - musząc naturalnie nagle dostosować się
do okrutnej sytuacji, aby przetrwać. Pomimo to Spielberg nie przesadza z
ekspozycją brutalności, wszystkie sceny przemocy odpowiednio wygładza precyzyjnym
szlifem, aby telewizyjna emisja nie została przerzucona na pory późnowieczorne,
pamiętając doskonale, że to film na niedzielne popołudnie, do obejrzenia z bardziej
roztropnymi pociechami, niż do bólu surowy antywojenny manifest. W moim przekonaniu
Spielberg świadomie zmienił oblicze kina wojennego, może nie zrewolucjonizował
gatunku, ale spojrzał inaczej i skorzystał z klasycznego ujęcia quasi
baśniowego, przez co poniekąd zauważam tutaj zalążki pomysłu, jaki za ponad dekadę rozwinie w
A.I. A może te skojarzenia wywołuje wyłącznie towarzysząca permanentnie ekspozycji
obrazu rozczulająca muzyka? Warstwa dźwiękowa wykorzystująca szczególnie w
sposób nieszczególny orkiestrowe patenty dla zbudowania czarującego klimatu? Jest możliwe, bo ja strasznie dużo łączę i odgrzebuje w pamięci dzięki sprężynie muzyki. :)
P.S. Jest jeszcze jedna
rzecz warta podkreślenia, którą wszyscy miłośnicy karier gwiazd hollywoodzkich
wiedzą. Mianowicie że Imperium słońca dało wielkiemu kinu jedną z nich. Tutaj w wieku
zaledwie lat trzynastu pojawił się i dał się zapamiętać skutecznie Christian
Bale. Startując z pozycji anonimowej i przez lata wznosząc się na najwyższy
zawodowy poziom.
środa, 3 lipca 2019
Brooklyn's Finest / Gliniarze z Brooklynu (2009) - Antoine Fuqua
Policyjny dramat, to
lubię bardzo! Szczególnie kiedy on dobry i amerykański, a że hamburgery potrafią
w te klocki bawić się z widzem doskonale, to nawet taki Antoine Fuqua, który
szczerze pisząc nie zawsze ze swoimi filmami trafiał punkt, to tym razem
idealnie wbił się w obowiązujące kanony/moje wymagania i podarował kawał
niebanalnego, a przede wszystkim przekonująco autentycznego akcyjniaka dla
rozrywki i całkiem nielichej krzyżóweczki do intelektualnej rozkminy. Obsada pierwszoplanowa premium klasa i z
drugiej strony chyba świetnej naturszczyzny tutaj również nie poskąpiono? Miejscem
akcji mroczny Brooklyn i bezwzględny świat współczesnej czarnej gangsterki tamże rezydującej. Bohaterami zaś trzej policjanci na życiowym zakręcie - outsiderzy
z problemami natury psychicznej, mniej lub bardziej rozjebanym życiem rodzinnym
i na własnych styranych barkach całym ciężarem roboty, której im tak na marginesie nie
zazdroszczę. Co innego na wygodnej kanapie przeżywać ich dramaty, włażąc
dzięki wyobraźni i pracy scenarzysty w buty tych mniej lub bardziej dobrych, uczciwych trochę albo
wcale - znaczy szlachetnych na tyle na ile okoliczności, wymagania i ich
dyspozycję psychiczne wespół z masą słabości im pozwalają. Robiąc to bez tej
oczywistej konieczności realnego babrania się w tym głównie, aby może kogoś
uratować, względnie uchronić przed skurwysyństwem wielkiego miasta. Po cholerę poddawać się gigantycznym stresom, rzucać na szalę własną prywatność, dostarczać nieuniknionych napięć rodzinie i finalnie super bohaterze spaść na samo dno? Po cholerę
tak ryzykować, życie jest przecież takie kruchutkie, a drugiego super bohaterze
nie dostaniesz! Powtórzę że nie było trudno mnie w tą historię wkręcić na
sto procent i nie trzeba było przymuszać do wystawienia jej laurki. Wystarczyło
zbytnio nie spierdolić sporego potencjału, jak zakładam z życia wziętego.
wtorek, 2 lipca 2019
Casualties of War / Ofiary wojny (1989) - Brian De Palma
Tak z perspektywy
więcej niż chwili od momentu, kiedy po wielu latach na nowo seans z Casualties of War odbyłem, zadaje sobie pewnie bez większego dla aktywowanych emocji znaczenia pytanie. Czy to była swego
rodzaju odpowiedź De Palmy na genialny Pluton Olivera Stone'a? Jest bowiem w niewątpliwie
równie poruszających Ofiarach wojny sporo podobieństw, zaczynając od
uniwersalnego dla sytuacji umieszczenia w centrum narracyjnym młodego mało
świadomego chłopaka, rzuconego w sam środek wojennego koszmaru, po czysto antywojenną
wymowę dzieła. Film zaczyna się bez zbędnych rozbudowanych wstępów i legendy na prędko postaciom skleconej, od sceny, która z miejsca przenosi nas do czasu i miejsca
właściwej akcji. Ujęcia kamery właściwie są takie jakich można się od zawsze po stylu De Palmy
spodziewać - pomimo to charakterystycznych dla ręki reżysera ekspozycji
postaci jest mniej, bo może konwencja wymagała większej ostrożności w wykorzystywaniu tychże podręcznikowych pomysłów. I chociaż poza samą treścią z miejsca uderzającą w wrażliwość, to zdjęcia wraz z muzyką Ennio Morricone
stanowią największy atut obrazu De Palmy, to wstydem byłoby niezauważenie
jednorazowo względnie skutecznej próby zrzucenia z siebie przez Michaela J.
Foxa łatki aktora jednej kultowej dla kina rozrywkowego roli oraz
niedostrzeżenie potencjału jaki tkwił już wtedy w zaledwie dwudziestodziewięcioletnim
Pennie, jak i wreszcie niewychwalenie niestety jak się okazuje niespełnionego w
wielkim i ambitnym kinie Dona Harvey’a. Dobre aktorstwo i poruszająca historia
opowiedziana z wyczuciem materii i szacunkiem dla formy, która naturalnej dla kina
głębokich emocji egzaltacji nie sprowadziła do tandetnej manieryczności, mimo
że momentami balansowała na granicy prześladujących mnie wątpliwości. Finalnie
jednak w moim subiektywnym odczuciu jej nie przekroczyła, a ukazała autentycznie
potworną wojenną rzeczywistość, z zatraceniem człowieczeństwa wyeksponowanym w
pierwszym rzędzie, zarówno w mikro skali jednej żołnierskiej drużyny jak i skali makro, w znaczeniu zdyscyplinowanego zamiatania pod dywan okrucieństw przez dowództwo.
Młodzi, kompletnie niedojrzali żołnierze w obliczu permanentnego stresu, napięcia
i strachu przed śmiercią, w przekonaniu, że przetrwać mogą wyłącznie bardziej zdeterminowani (więc
my was zabijemy, albo wy nas życia pozbawicie), z wdrukowaną teoretycznie i
potwierdzoną w praktyce codziennego obcowania z zajadłością, bezkarnością w obliczu prawa i nienawiścią do wroga, odbierającą mu atrybuty istoty czującej. W
wymiarze pragmatycznym czyste barbarzyństwo, w sensie obłędu wojennej pożogi i
całkowitej kapitulacji wartości, na rzecz moralnego upadku. Instynkty w roli
głównej, siła przemocy i argument siły. Niska świadomość podłego czynu i
usprawiedliwiająca rola okoliczności. Ale jednocześnie i nadzieja w totalnym
zdziczeniu zwykłych ludzi funkcjonujących przez moment w
niezwykłych uwarunkowaniach, niczym głos prawdziwej odwagi z ciała o jeszcze nieprzetrąconym
kręgosłupie moralnym. Skądinąd też w poruszającym scenariuszu opartym na
autentycznych relacjach świadków jedna fundamentalna i niepodważalna prawda – w
konfliktach zbrojnych nie ma zwycięzców i przegranych, są wyłącznie ich ofiary. Ofiary wojny.
poniedziałek, 1 lipca 2019
3:10 to Yuma / 3:10 do Yumy (2007) - James Mangold
James Mangold jak
pośpiesznie dla potrzeb wstępu do tekstu w tytułach sygnowanych jego nazwiskiem poszperać, to reżyser
zdecydowanie uniwersalny. Próbował sił niemal w każdym gatunku nie wyłączając
komedii romantycznej, a unikając chyba tylko telewizyjnego kina familijnego.
Podołał człowiek trudnościom każdego z nich, ale mnie akurat zapadł w pamięć
przez fakt, że przede wszystkim na starcie swojej kariery zrobił genialny dramat policyjny z
niezapomnianą i daleką od sztampy rolą Sylvestra Stallone (Cop Land),
poruszającą biografię Johnny’ego Casha (Walk the Line) z równie kapitalnym
Joaquinem Phoenixem, ponadto wyśmienitą psychologiczną dramę (Girl,
Interrupted), w której duet Angelina Jolie, Winona Ryder wyszedł poza do bólu przewidywalną dla nich skalę jakościową. Wreszcie (co stanowi meritum tego pismaczenia ;)) zmierzył się z klasyką westernu przygotowując remake 3:10 do Yumy. Absolutnie nie poległ na tym
klasycznym polu, choć pomysł był wymagający i kierowany zapewne gigantyczną ambicją, możliwe tez że ognistym młodzieńczym sentymentem. Doskonale dobrał aktorski plan,
zarówno ten pierwszy jak i drugi, na czele ze śmietanką hollywoodzką z od lat
już na topie będącymi Christianem Bale’m i Russellem Crowe, oraz wówczas dopiero budującym swoją dzisiejszą
markę Benem Fosterem. W roli czarnego charakteru, w osobie Charliego Prince’a Foster wypadł
przerażająco autentycznie, stając się przynajmniej w moim osobistym rankingu
jednym z najbardziej wyrazistych ekranowych psychopatów/złoczyńców wszechczasów. Co
szczególnie istotne w sztuce tworzenia nowego z doskonale znanych komponentów w
obszarze jednej historii, Mangold nie nakręcił bezmyślnej kopii dość
kameralnego pierwowzoru, tylko opowiedział tą samą historię po swojemu używając
z umiarem współczesnego języka kina, równocześnie z koniecznym szacunkiem i
odwoływaniem się do westernowej tradycji. Z pewnością w jego ujęciu historia
nabrała zdecydowanie większej dynamiki (strzelaniny, pościgi, budowanie
napięcia), ale też wymiar psychologiczny nie został po drodze zagubiony
odciskając swój ślad przede wszystkim w doskonale napisanych postaciach i ich często zaskakujących relacjach. Nie
ma tutaj jednoznacznej oceny postaw bohaterów, czarno białego szablonu zachowań
i oczywistego wymiaru zachodzących w nich procesów poznawczych i decyzyjnych.
To walor znaczący, iż w zasadzie prosty scenariusz z zawiłymi rysami psychologicznymi kluczowych postaci, nie przesiąkł dzięki temu prostemu zabiegowi oczywistościami. Tutaj wyrazisty
scenariusz opiera się na klasycznych fundamentach, ale bohaterowie i ich
konstrukcje etyczno-moralne, to wyższa szkoła jazdy i najwyższa jakość
warsztatowa. Dzięki ich złożonej strukturze wzorcowa ballada o starciu pomiędzy
ludźmi z odmiennych stron barykady, o znakomicie innych doświadczeniach
życiowych i życiowych imperatywach stała się poruszającym dziełem rozpatrywanym
nie tylko przez pryzmat podobieństwa do oryginału, a w zasadzie zaczęła żyć w świadomości miłośników
kina, jako w tej kategorii gatunkowej względnie nowe, a z pewnością niebanalne
doświadczenie. Przynajmniej moja wiedza, wiedza w kwestii tradycji westernu mocno opierająca się na względnej współczesności pozwala mi ten "remake" stawiać pośród najwybitniejszych osiągnięć gatunku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)