Kiedy przypadkiem na niusa wpadłszy, dojrzałem iż tacy zasłużeni dla współczesnej pielęgnacji klasycznego rocka załoganci jak Jean-Paul Gaster (Clutch) i Per Wiberg (obecnie Spiritual Beggars) wraz z mniej mi znanym wokalistą Kamchatki stworzyli wspólnie materiał pod intrygującym szyldem King Hobo, nie mogłem oczywiście przejść obok powyższego faktu obojętnie. Sięgnąłem zatem gdy tylko nadarzyła się okazja po Maugę i dokonałem już podczas dziewiczego odsłuchu kilku istotnych odkryć. Mianowicie po pierwsze, że ten cover art zdobiący album to posiada jakąś magiczną moc, której nie jestem w stanie się oprzeć i gdyby nawet muzyka była mało interesująca, to całkowicie nieracjonalnie wyłącznie przez wzgląd na kopertę mógłbym szczególnie winyla włączyć do swej kolekcji. Na szczęście zawartość dźwiękowa jest zacna, a ja nie posiadam kolekcji winyli, więc nie poszedłbym za absurdalnym głosem wrażliwości estetycznej, porzucając zdrowy rozsądek z którym jak do tej pory myślałem jestem bardzo mocnym ściegiem zszyty. :) Po drugie gość występujący w materiałach prasowych jako wokalistka Kamchatki ma kawał głosu i chyba pod wpływem Maugi sprawdzę co też ciekawego ten ansambl proponuje/proponował - co przegapiłem, bądź może nawet świadomie kiedyś zignorowałem. Po trzecie natomiast i w miejscu gdzie sile się na recenzjo-refleksje najistotniejsze, to fakt iż po pierwszych dwóch numerach zakładając kolejny dobry krążek blues/stoner-rockowy (z naciskiem po prostu na rockowy), okazało się iż King Hobo ma do zaoferowania sporo więcej niż li tylko mniej lub bardziej energetyczne granie w na setki sposobów przetrawionej gitarowej tradycji. Ileż się tutaj dzieje, jak wiele detali i inspiracji wpływa na finalny obraz Maugi. Pośród względnie prostego grania do przodu słyszę subtelne jazzująco-swingujące szczotkowania werblem, czyste pianina brzmienia, saksofon zmysłowy, a nawet instrument z jak doczytałem grupy idiofonów języczkowych or aerofonów oraz oczywiście rozbudowane gitarowe solówki których nie powstydziłby się Joe Bonamassa. Może rozstrzał stylistyczny nieco odbiera płycie walor spójności, a szczególnie odczuwalne jest to właśnie przy pierwszym kontakcie, lecz z każdym kolejnym przyzwyczajając się do zmian formuły dostrzegam też całkiem zgrabne aranżacje zapewniające płynność przechodzenia z klimatu w klimat. Może też wygląda na to, iż Panowie chcieli w jednym miejscu zawrzeć zbyt wiele sięgając w równym stopniu po twarde rockowe granie, hard rockowo soulowe inklinacje, wspomniane stoner-bluesowe nastroje i wreszcie po dyskretne eteryczne brzmienia. Może brawurowo, lecz w sumie bardzo ciekawie i profesjonalnie, bowiem oprócz odrobinę na siłę czepiania się rozstrzału inspiracji, to absolutnie nie mam uwag negatywnych. Słucham z wypiekami na twarzy zgadzając się z przekonaniem muzyków iż ogólnie połączyli tutaj dwa kontynenty, dwie tradycje, a dokładnie wschodnie wybrzeże USA z europejską manierą z naciskiem rzecz jasna na Szwecję. Zgadzam się z taką interpretacją, ponadto z każdym kolejnym odtworzeniem będąc coraz bardziej na TAK!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz