Piszę teraz, skrobię sobie właśnie bardzo spontanicznie bez lektury wcześniejszych recenzji i w tym momencie nie pamiętam, czy podobnych mądrości w osobistym tonie nie wyrzuciłem z siebie przy okazji refleksji w temacie Enemy of the Music Business. Tak się wówczas zdarzyło, a było to w okolicach jesieni roku dwutysięcznego, że nagle została mi przywrócona wiara we wciąż możliwy na bieżąco inspirujący wpływ Napalm Death na death metalową scenę, który został zachwiany kierunkiem stylistycznym i stagnacją jaka wiązała się z działalnością Brytoli w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Może ja nie dałem tym albumom odpowiedniej ilości czasu i nie wgryzłem się w ich konstrukcje na tyle głęboko bym dostrzegł coś więcej ponad monotonny ciężar i kiedyś jeszcze odszczekam te słowa. Może też w tym czasie daleko mi było do poziomu zaangażowania ultrasa legendy, a znajomość klasyki w postaci Harmony Corruption czy Utopia Banished, nie mówiąc już o krążkach z lat osiemdziesiątych była dość marna, gdyż kontakt z nimi nawiązany ograniczył się do ciekawości gówniarza robiącego pierwsze kroki w świecie gitarowej rzezi. Nieprzygotowany na taką intensywność i siłę płynącą z odebranego przekazu skupiłem się jak instynkt i potrzeby nakazywały na konsekwentnym wgryzaniu w materiały i gatunki o pośrednim stopniu masywności - w międzyczasie łykając też sporo bardziej modnego wtenczas grania. Tak czy inaczej przygoda z Napalm Death w moim prywatnym wydaniu nie przebiegała według klasycznego scenariusza i (docieram wreszcie do puenty wprowadzenia), dopiero nowe otwarcie pod szyldem Enemy of the Music Business pochłonęło mnie bez reszty. Taśma (płyta nadal dla studenciny gołodupca była nieosiągalna) została przykładnie wyeksploatowana i naturalnie zespół w takiej kapitalnej formie narobił gigantycznego apetytu na więcej. Więcej przyszło po dwudziestu sześciu miesiącach i o dziwo nie wpadło w ucho tak natychmiast jak to w przypadku genialnej poprzedniczki było. Mocowałem się z Order of the Leech zaskakująco długo, nawet przez moment się poddając i absolutnie nie rozumiem obecnie co mogło wpłynąć na taki spraw obrót. Przecież obiektywnie rzecz biorąc krążek stanowi wyraźną kontynuacje wątków jakimi przez dwa lata mnie karmili, czyli potworną intensywnością w formule całkiem zwartych deathowych przebojów. ;) Oczywiście w tej koszącej riffem młócce nie ma łatwych do zasymilowania tematów, ale i harmonie mimo wymagającej osłuchania konstrukcji dalekie są od festiwalu niezrozumiałych dysonansów. Płyta kopie równo przez trzy kwadranse, jest spójna i zwarta niczym monolit. Bezkompromisowo miażdży, a co najistotniejsze ani przez moment nie nudzi, bowiem rodzaj ekspresji zaprzęgnięty do wspomnianego miażdżenia opiera się o kapitalne aranżowanie biegłości instrumentalnej w procesie twórczym wykorzystującym olbrzymią wyobraźnię muzyczną. Zresztą kto lubi ten okres w dyskografii wyspiarzy ten doskonale wie o czym mówię. Ko-niec!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz