czwartek, 25 kwietnia 2024

Freud's Last Session (2023) - Matt Brown

 

Anthony Hopkins zagrał już niemal wszystko, wszystko doskonale i w wieku staruszkowym też jak się okazuje idealnie odnajduje się w rolach mędrców, zatem jego wybór do roli Sigmunda Freuda nie jest zaskoczeniem, a obok niego charakterystycznie dystyngowany Matthew Goode, również w swojej postaci nie wygląda na wybór nietrafiony, więc jeśli nie jest to nawet jakiś wyjątkowy popis warsztatowy obu, to nie ma po seansie poczucia braku satysfakcji na tym fundamentalnym dla sztuki filmowej poziomie. Gadają, wymieniają poglądy i mnóstwo z dialogów wylewa się wzniosłej mądrości, lecz atrakcyjności tym deliberacjom niestety brakuje i gdy nawet człowiek ceni te figury filozoficzno-psychologiczne w kontekście kwestii metafizycznych (Bóg jest vs. Boga nie ma) i jest ogólnie tematem zainteresowany, to sposób w jaki scenariusz tenże przedmiot debaty zagospodarowuje, jest nużący, bez emocji – bo to tylko akademicka zimna analiza plus może ambitna, ale nie udana podbudowa powiązana z życiorysami profesorstwa. Poza tym gdzieś chaotycznie dodawane są wątki i skoki raz do retrospekcji, innym razem poza spotkanie dwóch wybitnych umysłów do ich żyć osobistych teraźniejszych, powodując irytujący zamęt i urywanie tychże kluczowych by się wydawało wątków. Czas i miejsce akcji (początek brytyjskiego września 39), to też ciekawy kontekst dosłownego schyłku życia i rzecz jasna pochodzenia narodowego Freuda, ale i również temat jaki wybija po prostu z rytmu właściwej dyskusji, szczególnie właśnie gdy marginesy i retrospekcje bez większego ładu i składu w każdy kąt nawtykane. Może to nie jest strasznie ciężki kloc, ale jestem jednak po jego uniesieniu mocno wyczerpany.

środa, 24 kwietnia 2024

Ferrari (2023) - Michael Mann

 

Zawodowi krytycy na etatach truli, że to jak na standardy Manna nie jest lot najwyższy, a przecież oprócz może kilku filmów, Mann nie kręcił ultra mega wielkich dzieł, tylko obrazy najzwyczajniej solidne, ale zawsze na tyle interesujące, że nawet gdy ja mogłem nieco pomarudzić, to jakość całokształtu przemawiała za tym, abym swoją krytyczną gadkę wyrzucaną z niewyparzonej gęby sobie darował. Pisze taki wstęp, bowiem jestem w przypadku Ferrari na tak, pomimo że wszystko co powyżej to prawda, ale ja na stronę kilku komplementów w tym przypadku, już przez Manna od startu seansu przekabacony zostałem, bowiem klimacik włoski, to włoski klimacik i oprzeć mu się tylko najwięksi twardziele lub pozbawieni po prostu wrażliwego zmysłu estetycznego ignoranci mogą. Oczywiście pejzaże, architektura i to cudne słońce idealne dodające zdjęciom uroku, ale też (domniemam) śmietanka tej opowieści biograficznej o legendarnym Enzo Ferrari, czyli super samochody - przewspaniałe. Sposób ich sfilmowania w ruchu mnie przyznaję na duży plus zaskoczył, gdyż to co widziałem w trailerze mogło wzbudzić wątpliwości co do jakości, a tu proszę - jest dynamika, jest kapitalny dźwięk i jest wreszcie chyba trudny do podważenia autentyzm. Ponadto historia fragmentu życia “dowódcy”, pokazana została spójnie i żywo, bez w zasadzie retrospekcji, czy uciekania w wykładanie wszystkich kart na raz, bądź przesadzania z pobocznymi z wątkami. Liczy się głównie praca zawodowa jaką obsesja wygranej i może jeszcze ona pół na pół z tłem w postaci skomplikowanego życia rodzinnego i uczuciowego. Wozy i sport - gigantyczna ambicja i pokonywanie wszelkich przeszkód, by osiągać niebotyczne cele za wszelka cenę. Człowiek i target - koncentracja realizacja! Wszystko w świecie słonecznego porannego optymizmu i parnego wieczornego mroku, intensyfikacji zmysłów, euforii i nostalgii, pulsującego smutku powiązanego z minionym i gdzieś po drodze przez namiętności skomplikowanym, bądź wprost spieprzonym, rozgrywa się uniwersalnie życiowy, epicki dramat, a ten wyścig po laury na przodzie sceny, wcale nie zbyt mało interesująco z osobowościowymi cechami bohatera powiązany. Jednak jak we wstępie - opracowanie historii fachowe, bardzo klasycznie skojarzone z tą nawet lepszą twórczością dotychczasową popularnego reżysera, ale żebym jednak z pełną mocą wynikającą z wysokich obrotów został porwany, to nie ma takiej szansy, bym tu stojąc w prawdzie, napisał. Ferrari jest obowiązkowy do obejrzenia i podobać się powinien szerokiemu gronu widzów, a ja tak jak oglądałem to cały czas mi we łbie rezonowało, to wizualnie skojarzenie z historią rodziny Guccich przez Ridley’a Scotta zaadaptowaną. No nie mogłem od tego też przez Adama Drivera uciec.

P.S. Nie wiem czy mnie Driver dał radę przekonać, choć nie wypadł aż tak kwadratowo jak mu się przydarzało, bo akurat jego aparycja i tonacja warsztatowej gry, nie predestynuje go do jednak ról wybitnych, bo też brak mu wrodzonej subtelności, co nie wpływa dobrze na uwypuklenie detali, a dodatkowo tutaj przez te skojarzenia z produkcją Scotta, jest jakieś dziwne w moim odczuciu przeniesienie, nie wiem, przekierowanie. Z drugiej natomiast strony jako wisienkę na rzemieślniczym torcie, mamy aktorski koncercik  Penélope Cruz, bo totalnie jej do twarzy z tą wkurwioną zawziętością i silnym, rozżalonym emocjonalnym wzburzeniem. Gromkie oklaski dla wielkiej aktorki po raz kolejny!

wtorek, 23 kwietnia 2024

Pearl Jam - Dark Matter (2024)



Jak się okazuję są w naturze, a w samej rzeczy w sferze muzyki rockowej pewne niezmienne i jedną z nich okazuje się prawidłowość, że od lat na krążkach jednej z legend Seattle, precyzyjnie tej najbardziej paradoksalnie twórczej, bo systematycznie od zarania nagrywającej, są numery fajne, takie czasem nawet budzące nadzieję na ciekawe nowe otwarcie i kompozycje albo wprost miałkie, lub standardy bez większej ikry, poprawne, można by je nazwać po prostu wypełniaczami, przez co całość jest naturalnie nierówna, często niespójna i o litości znowu nie spełniająca (w moim przekonaniu - proszę powstrzymać bunty!) pokładanej uparcie, bez uzasadnienia jak się okazuje nadziei. Niczym zatem szczególnym także Dark Matter się na tle dyskografii najnowszej nie wyróżnia i gdyby nie wciąż doskonały, mimo iż lekko już "zmonotonniały" głos Eddie'go Veddera, to przyjemność z odsłuchu byłaby niska, a tak wokalnie się wystarczająco fajnie wszystko spina, choć nie ma przecież mowy (podkreślam!) aby tak jak niegdyś jego tembr i emocjonalne frazy szarpały, a tylko technicznie jest równo, czysto i bardzo ok w standardach wysokich - jednakże w sumie (podkreślam ponownie!) też nudziarsko przewidywalnych. Może powinienem w tym miejscu wyszczególnić te co lepsze kawałki i przy każdym dodatkowe oklaski w formie emotikony umieścić, przez co jasno dałbym do zrozumienia który z kierunków mi bardziej odpowiada, ale nie uczynię tego, zawłaszcza dlatego, że ja cierpliwość straciłem myślę ostatecznie, więc przez wzgląd na niemal kompletny brak wyrozumiałości nie chcę przedłużać, a i po co konkretnie mam chwalić, jeśli zaraz poczuje potrzebę ganienia i obowiązek w tej sytuacji wymieniania rzeczy dla statusu legendy godzących w tenże. Zatem w jednym zdaniu na zamkniecie tematu - Dark Matter jest poprawny, zdatny jak woda fachowo przefiltrowana do korzystania, a ja w temacie formy twórczej Pearl Jam po jego sprawdzeniu nie zmieniam w zasadzie zdania, nie będąc już spragniony.  

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

The Boys in the Boat / Ósemka ze sternikiem (2023) - George Clooney

 

Ależ ten Clooney ma ostatnio reżyserską serię i nie ma powodów uśredniając akurat, by się nią ekstremalnie zachwycać. Kręci albo obsesyjnie bezpiecznie, albo to po prostu podejście pragmatyczne, by się nie wychylając wciąż być na względnym topie, dzięki filmowej sztuce, która ze sztuką wysokich ambitnych lotów nie ma za wiele wspólnego. Podejrzewam też że może gość zawsze był jedynie poprawnym twórcą, tak zwanym potocznie wyrobnikiem bez oprócz łatwego ze względów rozpoznawalności wciskania się na szeroką listę ewentualnych nominacji oscarowych, żadnych większych ambicji, a to co bardziej mi się z jego kariery podobało (Good Night and Good Luck, The Ides of March, Suburbicon i ostatnio The Tender Bar), to tylko te produkcje oczywiste, ale z fajniejszym, zależnym od innych niż bezpośrednie reżyserskie wpływy szlifem. Ósemka ze sternikiem leży idealnie pośrodku tego co mnie kompletnie zawiodło, a tym co uważam za szczyt Clooney’a formy i nie tylko przez wzgląd na hollywoodzko zdatny temat do obróbki może być uznana za film idealny na niedzielne popołudnie spędzone w familijnym, dumnym z amerykańskich osiągnięć gronie. Historia autentyczna, historia motywująca i inspirująca w znaczeniu przyjęcia za pewnik, że Ameryka to kraj szansy do wykorzystania dla każdego w dorosłość wkraczającego, w rożnych dyscyplinach życia oraz historia napisana właśnie tak przez życie, iż niewiele jej trzeba dodawać, a tylko lekko wyszlifować na potrzeby zapewnienia całkiem niezłych przychodów z multipleksowych biletów. Tym podobnych akcji w kinie mainstreamowym było mnóstwo i absolutnie Clooney’owi nie brakowało wzorców do odwzorowania aby jego idealnie odnalazła się w guście niedzielnego kinomana. Rzecz w tym że czasami zdarzały się wyjątki, które prócz banalnych schematów proponowały też jakąkolwiek oryginalność, czy wręcz emocjonalnie porywające kulminacje, a tu czas podczas seansu płynie, człowiek gapi się w ten ekran i zbyt często odpływa w myśli kompletnie nie związane z opowiadaną historią, więc napisać iż obejrzałem coś dla mnie ważnego, co zostanie ze mną byłoby odpowiednikiem zakochania się w kimś z kim przebywając, myśli się co by tu jutro zrobić bez tej osoby ekscytującego, chociaż w tym momencie jest bezpiecznie i bardzo miło, a dodatkowo uroda darzonej uczuciem partnerki, taka która podoba się w zasadzie wszystkim, ale pośród babeczek z większym charakterem, a mniejszymi lub bardziej wyrafinowanymi walorami estetycznymi, po prostu zanika się w tle. Ciekawe czy jasno dałem do zrozumienia, że spoko spoko, ale no przecież życiem trzeba się zaciągać, aż się we łbie zakręci, a nie sobie tak je pykać, by jutro nie pamiętać co się wczoraj robiło.

niedziela, 21 kwietnia 2024

May December / Obsesja (2023) - Todd Haynes

 

Muzyka z tła od początku mocno klasycznie oddziałuje, aby widz się domyślał, że historia to dramatyczna i mimo iż widzi pozorne rodzinne szczęście, to jednak coś mrocznego się za nim kryje i w scenariuszu jaki się rozwija, coś się na grubo święci. Błyskawicznie można zatrybić co w cieniu, co przeszłość kryje i skąd te fascynujące (to czuć że takie będą) relacje dwóch z plakatu kobiet oraz przypadki skomplikowane, licznie je otaczającej grupy bohaterów, pozornie tylko drugoplanowych. Ogromne brawa dla Haynes’a za sposób w jaki tą złożoną psychologicznie opowieść obrobił i rytm jaki jej nadał (koneserzy widzą wyraźny wpływ Bergmana), uwypuklając zamiast jakiejkolwiek sensacji czy atmosfery skandalu, jedynie dramaty osobiste poszczególnych postaci - bardziej lub mniej na pierwszy rzut oka widoczne, bo mniej lub bardziej kamuflowane. Oklaski za puls i powolne drobiazgowe analizowanie, bez podawania wniosków na tacy, ale i bez niepotrzebnego komplikowania dla atrakcyjności bezpośredniej. Mnóstwo otrzymujemy danych, wdzięcznego dla zmysłów spostrzegania materiału do poznania wprost i między wierszami oraz też jakby ich dozowania tak, aby nie odczuwać pewności co do własnej oceny, a ustawicznie tkwić w czymś w rodzaju wątpliwości permanentnych, bowiem to teatrzyk, manipulacja informacyjna poniekąd, typowa dla filmów z gatunku suspensu, gdzie wciąganie w intrygę i może nawet twist w finale, choć w tym przypadku rzecz jasna nie tak dosłownie, gdyż zasadniczo May December to dramat obyczajowy, a w nim w głównej roli samotność, cierpienie, problemy psychiczne, ale i rola artysty oraz sztukiFilm w którym komplikacja goni komplikację, a wątpliwości narastają lawinowo i w rzeczywistości nic nie jest oczywiste do interpretacji. I mnie się to bardzo podobało, bo lubię takie pajęczyny pozorów, złudzeń i zaplątanych w konsekwencje decyzji w owej sieci postaci.

P.S. Zdania o May December są jednak bardzo, jak ktoś sprawdzi w necie, podzielone.

sobota, 20 kwietnia 2024

Dvne - Voidkind (2024)

 

Dvne wydaje nowy krążek, a ja po kilku, w pierwszym dniu odsłuchów skorzystaniu z tejże oczekiwanej propozycji piszę, raz z pozycji co mnie się wydaje iż i dwa już wiedząc, bo szybko względnie odczuwając, co już jest. W kwestii wprowadzenia - Voidkind to album trzeci, grupa pochodzi z Edynburga, a na nią wpadłem w okolicy wydania krążka numer 2 i do tej pory nie sięgnąłem po jedynkę, booooo.... bo w sumie nie wiem czemuż. Nie rozumiem, tym bardziej że rzeczona dwójeczka bardzo mocno zamieszała mi w głowie i od tamtej pory, kiedy pierwotny kontakt nastąpił siedzi mi  Etemen Ænka w czaszce i gdy do niej powracam, to zawsze emocje gwałtowne, w pozytywnym znaczeniu mną targają. Rzecz jednak teraz o trójeczce i wypadałoby gdy rozplątuję jej zawartość napisać, czy coś się względem osłuchanej już totalnie Etemen Ænka muzycznie zmieniło. Wrażenie mam takie, iż Voidkind nic zaskakującego nie oferuje i jest logicznym, może i ewolucyjnym (jeszcze się okaże) rozwinięciem dotychczasowego stylu, w którym prym wiedzie intensywne riffowanie całkiem melodyjne z naleciałościami tak chwytliwych odmian sludge'u, jak i progresywnej strony bardzo przyjaznej uszom (że tak powiem) kosmicznej psychodelii, tudzież najzwyczajniej lekko emanującego orientalizmami postrocka, a teksty jakby nazwa zespołu sugerowała, to rodzaj konceptu mitologiczno-fantastyczno-naukowego, natomiast wokalnie od czystych zaśpiewów, po siarczysty krzyk i brutalny ryk. Takież było poprzednie wydawnictwo i jak czuję jest tez to bieżące, w których obu nuta opiera się na budowaniu klimatu i napięcia prowadzonego do kulminacyjnych intensywnych przesileń kontrowanych przestrzennymi quasi akustycznymi, czy innymi bardzo sterylnymi formami, jakie gustują we właśnie poruszających emocjonalnie muzycznych krajobrazach. Potężna intensywność kapitalnych riffów oraz motorycznego, momentami wręcz porywającego bębnienia i syntezatorowego wypełnienia, sąsiaduje tutaj w najprostszym rozumieniu z płynnymi wyciszeniami, by znów rozwijać się w grzmiąco-dudniące i rzężące suity wywołujące na moich przedramionach nierzadko pojawienie się dreszczy - takie to prądotwórcze dla organizmu wrażliwego granie. Poza tym charakter riffowania w chwytliwym znaczeniu, to wspomniany orientalny egzotyzm melodii - niekoniecznie oczywiście sięgający do typowo folkowych korzeni. Voidkind to nuta szarżująca, nuta wybuchowa, a zarazem z gracją wyszlifowana, aby nawet mało obeznanego w gitarowym mieleniu słuchacza o ból zębów nie przyprawić. Także dzisiaj tak to widzę i zupełnie w sumie nie przewiduję iż oprócz systematycznego osłuchiwania i zaprzyjaźniania, ten startowy obraz Voidkind może ulec zmianie. Bardzo dobra płyta i ja nie czarujmy się, takiej się spodziewałem.

piątek, 19 kwietnia 2024

Heaven's Gate / Wrota niebios (1980) - Michael Cimino

 

Rzec że Michael Cimino w pompie się lubował, to powiedzieć w zasadzie wszystko i nic zarazem. Powiedzieć, że kino made in Cimino, to kino czasowo rozbuchane, emocjonalnością pierwotną agresywne i w dodatku tak bez kompromisów nadźgane surową bezpośredniością zarazem, to opisać w skrócie największe jego dzieło w postaci Łowcy Jeleni, a i trafnie sprecyzować Wrota niebios akurat - które na marginesie trwając (na rany boskie) bagatelka 3 godziny i prawie 3 kwadranse, skutecznie mnie przez lata od seansu odpychając, jednak finalnie w końcu równie skutecznie zachęciły - taki byłem ciekawy i tak tej ciekawości się uległem. Wrota niebios (też akurat) są bowiem potwornie epickie, jak równie mięsiste, dzikie, wręcz okrutnie dzikie i nie mówię tu wyłącznie o tej jednej z pierwszych krwistych scen, a mam na myśli bezkompromisową wizję czasu i miejsca jaką Cimino ukazuje. Sporo tego surowego obrazu na ekranie, przyznaje iż spójnie połączonego z historią rozbudowaną i scenariuszowo nazbyt być może mimo zalet rozwlekłą. Ale tak sobie scenarzysta i reżyser wymyślili, że nie ma zmiłuj się i bez nabicia po korek, ich pomysły straciłby na sile rażenia, a może i widz oglądając okrojoną wersję mógłby mieć pretensję, że mnóstwo wątków zostało pominiętych, a te sceny trwające po meeega meeega dużo minut, w formule bardziej zwięzłej zagubiłyby swój sens. A ja uważam, iż rozmach robi wrażenie, a dosadność ją dodatkowo potęguje, ale może te niemal cztery godziny projekcji to za wiele, a pieniądz myślę gigantyczny w produkcję włożony zeżarty przez aspiracje reżyserskie. Mimo rzecz jasna ambicjonalnych plusów, nie można stwierdzić, by te plusy w pełni przesłaniały narracyjne minusy i że nie jest to klasyczna propozycja kinowa dla najodważniejszych i najwytrwalszych. Tyle w temacie, a do szerszego spojrzenia i kontekstów zgłębienia zapraszam gdzieś, gdzie podobnie jak w twórczości Cimino, w quasi recenzenckiej branży rozbijają wszystko na atomy i wstukują w klawiaturę w tym celu odpowiedniki prawie 220 minut projekcji, w postaci gargantuicznych rozmiarów recenzji!

środa, 17 kwietnia 2024

Dark Tranquillity - Projector (1999)

 

Rzucając po dekadach dwóch USZKIEM jednym i drugim, Projector to Dark Tranquillity profilowane na quasi akustykę - tyle w nim wioseł bez pieca plumkających. Kto to widział jednak, by tak z marszu po szarpiących i wręcz fragmentarycznie plujących gitarowym jadem The Gallery i The Mind's I można było nagrać album, w którym może góra dwa numery, to ogień całkiem konkretny, a reszta jest podbijana na całego modną wtedy mroczną elektroniką, a do tego sporo damskich wokaliz i sam Mikael Stanne praktykujący na równi swój krzyk z czystymi zaśpiewami - miksując te drugie w różnych konfiguracjach brzmieniowych. Średnie tempa, jak na he he "szwedzki melodyjny death metal" mnóstwo udziału parapetu i właśnie - płaczliwy głos Stanne! To mogło się udać jedynie na przełomie ostatniej dekady XX i pierwszej dekady XXI wieku i zostać pomimo oczywiście oburzenia największych radykałów zaakceptowane. W ch u mnie sprzecznych odczuć, a wtedy ja to kupiłem raczej bez utyskiwań, bowiem było to wówczas granie jakie Century Media intensywnie promowało i na jakim rozwijało swój ówczesny bardzo wysoki status na scenie - posiadając w katalogu wszystkie najgrubsze ryby z tej gatunkowej półeczki, gdzie w skrócie ostre gitary i gotycki klimacik. Faktem jest, że Dark Tranquillity do tego koszyczka wpadło bezkolizyjnie i się w nim nieźle umościło, jak i faktem jest, iż dzięki Projector przewietrzyli też swoją muzykę - próbując przyznaję całkiem udanie czegoś dla nich kompletnie nowego. Chociaż właściwie Projector się u mnie raczej nie kręci, to nie zasługuje z perspektywy czasu na krytykę totalną, gdyż piosenki z niego są sympatycznie przestrzenne i zróżnicowane oraz serducho może momentami podczas ich odsłuchu mocniej zabić. Tak wiecie - tak przygnębiająco romantycznie bum... bum... bum...! :) 

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

The Afghan Whigs - Black Love (1996)

 

Uparłem się kiedyś (a było to na wysokości In Spades), kiedy rzeczony poznałem i nazwę kapeli o dobre ćwierć wieku spóźniony zacząłem kojarzyć, że The Afghan Whigs tak, a nawet ich wszystko, tylko wszystko po powrocie, czyli po roku 2014-tym, kiedy światło dzienne ujrzał Do to the Beast. Wciąż jestem o tym przekonany, ale spróbuję ponownie wsłuchać się w materiały z pierwszej i paradoksalnie dla mojego POSTANOWIENIA tej bardziej znanej dla miłośników "afghańskiego" rocka fazy, kiedy ich klipy można było zobaczyć w dominujących stacjach muzycznych, nawet w prajtajmie. Będę to czynił systematycznie i obiecuję, że o postępach tutaj meldował. :) Black Love odbieram z tej opóźnionej perspektywy niemal jako coś zupełnie dla mnie nowego - jak ktoś wspominał idealne połączenie białego rocka i czarnego soulu. Z funky rytmami i wysokim stężeniem melodyjnego kolorytu, z angażującymi, bliskimi ludzkim przeżyciom tekstami o bardzo literackim charakterze, wyśpiewywanymi w dynamiczniejszych fragmentach jakby na granicy siłowego fałszu, a w tych spokojniejszych gardłowego szeptu. To wszystko powyżej to tak samo argument Black Love, jak i materiałów z drugiej fazy działalności zespołu - jego nowej ery. Tutaj w roku 1996 jednak ciążący gatunkowo jeszcze mocniej w stronę brytyjskości i niemal kompletnie nieodpowiadający standardom nuty z ich rodzimego Seattle. Wyspiarskości spod znaku (idzie najłatwiejsze dla laika porównanie) do U2, ale he he oczywiście bardziej od nuty sławnych Irlandczyków zadziorne, czy instrumentalnie finezyjne. "Czarna miłość" pięknie (znaczy w nieoczywisty sposób) łączy motywy ze wspomnianych w tekście kluczowych dla fundamentu muzyki TAW stylistyk - jest przekonująco piosenkowa, jednocześnie niepokojąco mrocznie zaaranżowana, a i jakiegoś rodzaju uroczego chaosu kompozytorskiego też nie oszczędzająca. Dlatego możliwe że dlatego taki magnetyzm w sobie dla miłośnika łączenia dość skrajnych gatunków i w harmonii dyscharmonii (he he) posiadająca. 

The Black Keys - El Camino (2011)

 

Jeśli krążek otwierany jest największym z niego przebojem i zespół w znacznej mierze bywa przez jego pryzmat rozpoznawalny, to on staje się dla mniej wkręconego w temat słuchacza równoznaczny niemu samemu, a co myślę po osłuchaniu się bezwzględnego w towarzystwie dominatora, przekłada się na obniżanie jego jako albumu wartości. Uważam iż El Camino to typowy przykład takiej sytuacji, bo jak nie najbardziej Lonely Boy jest jednym z mega megaśnych hiciorów duetu i tak potrafi zapewne stać się magnesem dla ciekawskich, który zmotywuje do poznania całości El Camino, bądź tych co kochają numery wyraziste, ale szybko one poprzez atak chwytliwości się im nazbyt osłuchują, od długograja odepchną. Jako typ co w The Black Keys fajny potencjał i jego realizacje dostrzega, ale też poznał (bo szukał) podobne grupy, które pomimo braku większej od chłopaków z Akron rozpoznawalności, bardziej mu imponują uznaję, iż (uwaga niespodzianka, chyba niezbyt niespodziewana :)) nie należę do żadnego z określonych teoretycznie obozów, a patrzę na El Camino na przykład jako na materiał chyba po wykasowaniu z indeksów, od rzeczonego hiciora osobny. W moim przekonaniu zawartość osierocona zmienia sposób spostrzegania El Camino zdecydowanie i przede wszystkim przestaje patrzeć na niego z pretensjami, że jak porywa z początku do tańca, tak dalej ten rytmiczny taneczny flow zostaje NIEMAL kompletnie zarzucony na korzyść nuty z zapyziałego nowoorleańskiego czy nawet teksańskiego (nie potrafię odmienić ohajowskiego) klubu, czyli grania dla amatorów spożywania oczywistego trunku przy opanowanym przez różny element ludzki barze. To czystej krwi blues zmieszany z rock'n'rollem i puszczony też być może w radośnie nostalgiczny (jak cały ten nurt) trip po starych amerykańskich drogach południa, więc i zdatny równie do na żywca smakowania w okolicznościach klubowych, jak i podczas długich podróży bez bardzo konkretnego celu. Ja nie widziałem The Black Keys dotychczas jeszcze w klubowych warunkach w akcji, a tym bardziej w barze mi do wciągania kolejnych kolejek nie akompaniowali, ale El Camino lubi sobie u mnie w wozie pośmigać, kiedy nie tylko włóczę się bez celu - co zdarza się akurat ekstremalnie rzadko, bo dbałość o ekologię i zasobność portfela chyba jeszcze bardziej. 

niedziela, 14 kwietnia 2024

Rammstein - Reise, Reise (2004)

 

Reise, Reise to już ten Rammstein poza moim wówczas bieżącym zainteresowaniem, które stopniowo topniało - wprost proporcjonalnie do kolejnych wydawanych studyjnych albumów. Mimo że kiedy dzisiaj, po bardzo konkretnej czasowej przerwie czwórkę sobie zapodałem, a wcześniej trójeczkę w kontrze do dwóch startowych krążków, to Reise, Reise i Mutter zabrzmiały zdecydowanie ciekawiej, bez względu na fakt niepodważalny, że najbardziej osłuchane numery tam na tych najstarszych albumach wybrzmiewały. Z drugiej strony postawienie na tej samej argumentacyjnej półeczce trójeczki i czwóreczki też pozbawione jest większego sensu, bowiem Mutter to kompilacja przebojowa, a Reise, Reise materiał bardziej surowy, w sensie mniej popowy, ale wciąż przebojowy, tylko w tym moim skromnym zdaniem ciekawszym wymiarze chwytliwej ale intrygującej natury. Może tak odbieram opisywany, bowiem nie osłuchałem się z nim wystarczająco i jawi mi się nawet teraz jako wciąż poznawany, ale coś w nim jest takiego odmiennego, że gdybym obecnie miał wybierać pośród wspomnianej czwórki, to tego wiercącego na przykład kapitalnym Dalai Lama bym do najczęstszych odsłuchów sobie wrzucał. Niejako ascetyczna wręcz podniosłość i przecząca logice pojęciowej brutalna majestatyczność króluje, ale aranżacje zdają mi się pomimo rzecz jasna już u podstaw stylu Rammstein przyspawanego do estetyki anty finezyjności, właśnie przekornie najbardziej błyskotliwe. Uważam iż czwórka inaczej osadziła i wciąż osadza się w mojej świadomości, szukając nadal dla siebie miejsca, z drugiej strony mając już to miejsce jak doniosłem powyżej, w hierarchii bardzo wysoko, bowiem czegoś na kształt Los na próżno szukać w ich repertuarze i taki kawałek bez nadętej kombinacji, a z pomysłem bardzo mi leży. Może jedynie pośród indeksów groteskowa i po prostu piosenkowa (sporo tego przecież podobnego nagrali) Amerika jest nieznośna, a Moskau mimo że klejące się do uszka nieznośnie, to jednak skonstruowana ciekawiej i mam do niej więcej wyrozumiałości. Ogólnie Reise, Reise ma u mnie może przesadny i pozbawiony poniekąd racjonalnej postawy handicap, choć wbrew definicji tego określenia, fundament/fundamentu któremu go daje nic nie brakuje i na pewno nie jest on upośledzony. Żeby być o tym przekonanym, wybrzmiewa mi właśnie Stein Um Stein - z kapitalnie podbijanym furczącym ciężarnym riffem i klawiszem quasi smyczkowym oraz balladowym stylem w mruczeniu Tilla oraz Amour - niby ballada, a jakaś taka zwichrowana i mnie się to podoba. 

piątek, 12 kwietnia 2024

Brzezina (1970) - Andrzej Wajda

 

Udźwiękowienie kwiczy, ale poniekąd na przekór tezie aż przesadnie czuć że jesteśmy na wsi pośród lasów, bo ptaszorów trele, prawie zagłuszają dialogi bohaterów. Może od strony malarskiego (Malczewski inspiracją) wyeksponowania wiejskich warunków i przyrodniczych okoliczności wygląda dobrze, to już ponad estetyczne zamierzenie można mu sporo zarzucić, bo mam wrażenie, iż jednak mimo pochwał na jakie wpadłem dla autorów zdjęć, światło słabo współpracujące z operatorem kamery, który mając do dyspozycji kawał potencjału ubogo warsztatowo rzuca okiem obiektywu na postaci, a już w kwestii zbliżeń jest tak daleko jak tylko chyba było można od dzisiejszej operatorskiej maestrii i przede wszystkim montaż jakiś taki toporny. Aktorsko natomiast mam mieszane uczucia, bo raz ta estetyka gry specyficzna i nijak ze współczesną do której człowiek naturalnie przywiązany podobna, a dwa przecież Olbrychski ze swoją podnietą w głosie, swoimi mimicznymi grymasami i spojrzeniem przecież nie może być obiektywnie krytykowany, a silą rzeczy wymuszona wesołkowata chłopięcość groteskowo rudego Łukaszewicza, w kontrze do wyniosłej zgorzkniałej surowości Olbrychskiego, też nie może być określona jako anty zaleta. Jest tu ta kameralna teatralna atmosfera, jest potężnie przygnębiający nastrój, jest silny wyzywający pierwiastek zmysłowości, a może nawet (uwaga he he mocne słowa) lubieżności, wyuzdania i jest psychologiczna prawda, myślę trudna do podważenia oraz puenta, “opowieść o tym, że pełni nienawiści do świata największe pretensje mamy do siebie samych” do refleksji zdatna, ale forma produkcji niemal półamatorskiej psuje wiele i nie pozwala myślę mi odczuć Brzezinę w pełni z perspektywy skupienia się na rozpracowaniu jej tematu. Mocno mnie rozprasza najzwyczajniej owa niedoskonałość poza merytoryczna, choć etnograficzna i miłosna poetyckość zaiste uduchowiająca, sceny mocne, w pamięć zapadające, ale żeby to tak licho technicznie zrobić, to o pomstę do nieba można wołać. Przechodzę zatem niejako obojętnie obok brzozowych (brzezina - drzewostan niemal czysto brzozowy z wyraźną przewagą brzozy omszonej nad brodawkowatą) dramatów Stanisława i Bolesława. Zapamiętam jeno młodziutką Emilię Krakowską, tudzież że jednemu paniczowi nutki z wielkiego miasta uśmiechnięte, aż do ząbków wyszczerzania, a drugiemu dramatyczne, podniosłe nieznośnie kompozycje. Jednemu śmierć, ale zanim jeszcze życia ile możliwe, drugiemu być może długie życie przeżyte po rozpaczy, we frustracji i złości, więc co to za życie. Nie wiem, obaj wrażliwi, a tak zupełnie inni - intrygujące u podstawy, ale czy Wajda tego nie zawalił, czy Iwaszkiewiczowi przede wszystkim ta adaptacja do gustu przypaść mogła?

czwartek, 11 kwietnia 2024

Tata (2022) - Anna Maliszewska

 

Bardzo porządne, wydaje się że też bardzo wiarygodne polskie kino, przywiązane do elementarnych w nim, klasycznych wartości, rzeczowości ponad artyzmem. Co dodatkowo podnosi notę tej i tak samej w sobie emocjonalnej historii z kapitalną rolą Eryka Lubosa. Można się wzruszyć i można mu uwierzyć, bo gość ma w sobie ten autentyzm, warunki i świetnie radzi sobie z przykuwaniem uwagi nietuzinkową aparycją dzikusa ze złotym serduchem, mimo że towarzyszą mu nie mniej urokliwe i zasługujące na oklaski dwie młode damy. Taki rodzaj naszego swojskiego kina ma u mnie pierwszeństwo - nie przekombinowane, nie nabite megalomańsko ambicjami artystycznymi ani intelektualnym arcy irytującym prze-sadyzmem. Być może nie jest porywające, bo niewiele tu może ekscytować, ale ten równy quasi balladowy rytm, charakter eksponujący szlachetny wymiar prostoty życia i tradycji, jak i scenariuszowego mierzenia się z wyzwaniami oraz sporo ucieczek w kierunku refleksji może zaskarbić sympatię widza i moją zaskarbił, a że na koniec rozwój wydarzeń finalnie uległ prostocie happy endu, a wpierw przyjął dość prowokacyjny charakter, to już inna, ta chyba podszyta ukraińsko-polskimi animozjami historyczno-histeryczna, mało zabawna ale pouczająca w rzeczy samej (nie)bajka - jeśli dobrze intencje twórców przejrzałem. Nie wiem - niekoniecznie mogłem w interpretację tego wątku się wstrzelić.

środa, 10 kwietnia 2024

Kobieta samotna (1981) - Agnieszka Holland

 

W związku z okolicznością śmierci Marii Chwalibóg, jej aktorskie jak się powszechnie sugeruje opus magnum w TVP Kultura puszczone i oceniany jako jeden z najlepszych film Agnieszki Holland. Surowa z 1981 roku opowieść o Pani Irenie listonoszce, wychowującej samotnie jeszcze nie nawet nastoletniego syna. Pani z poczty więc do ludzi zawodowo zagląda i widzi wszystkie liczne rodzinne patologie, a sama też żyje w nie bardzo kulturalnym sąsiedztwie i pomimo zawodowej aktywności klepie upadlającą biedę. Pani Ireny życie to żadne życie, to koszmar zmagań z codziennością - dla niej i wokół niej cierpienie, egzystencja z dnia na dzień bez szczątkowego nawet odczuwania szczęścia czy nawet małych satysfakcji. Ciągła sromota w zabieganiu, topiący się w troskach byt, będący w zasadzie niebytem, gdyż oprócz konsekwentnie kłód kładzionych pod nogi, to brak jakiegokolwiek wsparcia, nie mówiąc już o potrzebie wyższej miłości zapewnionej. Życie Pani Ireny to dla Holland przykład i pretekst do ukazania i napiętnowania wszystkich powiązanych z politycznymi właściwościami ustroju komunistycznego patologii, odbijających się na kompletnym udupieniu jednostki z niższych szczebli społecznych. Stworzenia w tle i na przodzie sceny portretu „pięknej” Polski i „pięknych” Polaków, zniszczonych przez warunki ustrojowe. Dobra, a teraz moja ocena - krótka ocena, bo nie polubiłem, gdyż to kino takie chaotyczne, może społecznie i historycznie ciekawe, ale filmowo bez rytmu i bez artystycznych wibracji, choć finał rozegrany tak, że może zuch widz czuć się zszokowanym. Oczywiście zdumiony tak, że konsternacja ponad dramatycznymi uniesieniami - szczególnie kiedy oczy bolą od kompletnie położonej charakteryzacji i kaskaderki. W sumie i w zasadzie wszystko jest tu irytujące, może oprócz jedynie aktorstwa Chwalibóg oraz momentami Bogusia Lindy - w totalnie z innej bajki kreacji, niż to co przyjdzie mu firmować po transformacyjnym przełomie.

P.S. Ja człowiek w wieku bardzo dojrzałych, ale akurat ten rocznik co niewiele pamięta z realiów ekonomicznych czy nawet ogólnie tamtej początku lat osiemdziesiątych rzeczywistości, ale jak przez mgłę przypominają się te obskurne kamienice i to życie podwórkowe zupełnie odmienne od tych warunków przez współczesność smarkaczom oferowanych. 

wtorek, 9 kwietnia 2024

Voivod - Angel Rat (1991)

 

Oszalałym na punkcie Voivod koneserem ich wyjątkowości siebie nie nazwę, choć nie mogę zaprzeczyć, iż to band od lat na muzycznym metalowym firmamencie osobny i z pewnością intrygujący, ale dla mnie raczej miejscami nazbyt przekombinowany i czasami najzwyczajniej zbyt wymagający abym zdążył przez te lata dotrzeć do źródła fenomenu każdej z płyt Kanadyjczyków. Gdzieś po drodze czy w międzyczasie sobie odpuściłem i idąc na łatwiznę ograniczyłem się do przytulania wyłącznie trzech albumów z wielu, a jednym z nich jest wydany, kiedy rozszalał się nurt grunge'owy Angel Rat, który może z tym wówczas mega popularnym zjawiskiem nie miał nic wspólnego, zrywając nieco z technologiczna otoczką idąc równo w klimaty niemal rockowe, jednak nie zrywając kompletnie z progresywnym charakterem tego co zanim Angel Rat powstało, szczególnie pod koniec lat osiemdziesiątych nagrali. Angel Rat jest pozornie mniej może złożony, jest bezdyskusyjnie bardziej melodyjny i otwarty na nutki wesoło podrygujące, ale jest też wciąż niebywale ciekawy aranżacyjnie i zupełnie, mimo iż rockowy, to typowego rockowego grania oszczędzający. Bowiem wszystko jest tu jakieś na tle struktur rockowych powyginane i pulsujące dziwacznym vibe'm, jakby człowiek słuchał bez wątpienia ambitnej muzyki, ale też fasadowo przyjaznej i pod fasadą przekornie igrającej sobie z mainstreamowymi wymaganiami. Zatem ja kompletnie nie rozumiem dlaczego przez długi okres Angel Rat wraz z kontynuującym podążanie ta ścieżką The Outer Limits mogły być przez fanboy'ów Voivod uznawane za mniej wartościowe, a na pewno za lekko zaprzedające się muzycznemu rynkowi, kiedy przecież nikt kto nie siedzi w muzyce wychodzącej poza schematy akurat nimi mógłby się bez odpowiedniego przygotowania zachwycić. Niekonwencjonalna w zasadzie jest ta quasi tylko lekka melodyka, bo riffy niezwyczajne, a cała rytmika i wokale raczej położone tak aby zbyt szybko bliskiej relacji ze słuchaczem nie złapać i go tak wciągać i wciągać na zasadzie, że niby nie dla mnie, ale coś w tym jest i jeszcze raz i raz jeszcze, aż w końcu może zatrybi, a jak zatrybi, to ojeju jakie to jest poza ramami, ale dogłębnie przemyślane i cholernie hipnotyzujące. Angel Rat dzisiaj gdy go sobie z niezwykłą przyjemnością rozbijam na atomy, jest tak imponująco rozrośnięty do poziomu detalicznego arcydzieła, że nie mam wątpliwości, iż raz nie pozbawi go czaru ani czas, ani w końcu dotarcie do ostatniej tajemnicy jaka w nutach z jakich złożony ukryta. Rzecz ponadczasowa, ponad wszelkie standardy wychodząca, a poza tym bardzo przyjemna w obcowaniu na tym pierwotnym poziomie chwytliwości. Taka skomplikowana mozaika niby, ale mozaika dla oczu swoim kolorytem bardzo wdzięczna. :)

P.S. Poza tym jak oni chwycą jakiś temat liryczny, to nie ma hmmm, że tak grubiańsko napisze ch we wsi!

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Non odiare / Pod tym samym niebem (2020) - Mauro Mancini

 

No nie wiem, czy rekomendować czy przestrzegać przed tym filmowym doświadczeniem. Nie chodzi o to że jakość filmu Mauro Manciniego jest niska, czy temat nie jest ciekawy i wystarczająco przekonująco naturalistycznie obrobiony, ale o to że mimo braku wad technicznych czy warsztatowych, to seans mnie poniekąd (tylko poniekąd) zmęczył, bo akurat samo patrzenie na zwyczajne frustrackie ludzkie kurewstwa, których genezą wbijane do łba poczucie wyższości jakie ma najzwyczajniej zakamuflować fakt, iż ludzie radykalni są nieszczęśliwi i pod fasadą kompletnie pozbawieni poczucia indywidualnej wartości, to żadna przyjemność. To nic cholera fajnego! No chyba że dramat raczej analizujący dla każdego w miarę myślącego człowieka kwestie schematycznie oczywiste, jest też filmem z elementem ożywiającego całość thrillera, gdzie raz psychologiczno-socjologiczne i kulturowo-historyczne echa, a dwa elementarnie chociaż dynamiczny rozwój akcji i sytuacje odrobinę mrożące krew w żyłach. O poczuciu winy, być może nie zdaniu egzaminu z człowieczeństwa i odpowiedzialności za dalsze konsekwencje - też. Spotkaniu w na wpół zaaranżowanych okolicznościach dwóch skrajnych punktów widzenia i kompletnie niezaaranżowanym dostrzeganiu rzeczy jakich wcześniej sobie nie uświadamiano - myślę. Także o metaforze agresywnego psa, który atakuje ze strachu - chyba. To też zastanawiałem się i jednak ta druga quasi sensacyjna jego cecha przeważyła abym napisał, że sprawdzić, gdy nie ma się nic ciekawszego do zrobienia nie zawadzi, bowiem poczuć odrobinę klaustrofobicznego niepokoju siedząc na wygodnej kanapie każdy lubi, a przy okazji łyknąć też może nie nieoczywistej, ale jednak jakiejś mądrej refleksyjnej rozkminy nie przeszkodzi emocjom. Oczywiście żeby teraz nikt nie spodziewał się kina a’la wybitnego i nie miał później pretensji, bo banału też reżyser wespół ze scenarzystą nie oszczędził.

niedziela, 7 kwietnia 2024

Dream Scenario (2023) - Kristoffer Borgli

 

Ale zajefajny Nicolas Cage jako Pan Profesor - taki intelektualny dziwak, z brzuszkiem, przykuwającą uwagę staroświecką zaczeską i drucianymi okularkami. Na ile się da na tyle daleko jest Cage od fizjonomii twardziela, czy donżuanowskiej aparycji. Nowy film autora Chorej na siebie (donoszę od razu) jest równie udany, jak wspomniana, jeszcze w jego dorobku rodzima produkcja, więc nie zdziwiłbym się gdyby Kristoffer Borgli na dłuższy czas został zagospodarowany przez amerykańskie studia filmowe, bo typ zasługuje na duże zasięgi, lecz zawsze istnieje obawa, iż czy przygoda około hollywoodzka nie odbierze mu charakteru twórcy kina pochodzącego z Europy, czyli kina najczęściej bardziej ambitnego i częściej nieszablonowego, niż wszystko to co dociera do multipleksów z największej filmowej fabryki snów. A propos Dream Scenario jest o snach właśnie, a u fundamentu scenariusza odnaleźć możemy rewelacyjny pomysł wyjściowy. Nicolas jako Paul staje się w nim viralem, bo zaczyna się pojawiać w snach mnóstwa osób i ten fakt wychodzi na jaw poprzez skojarzenie, więc scenariusz jest intrygujący i wraz z rozwojem wydarzeń robi się coraz ciekawszy i też bardziej dziwaczny oraz wręcz straszny - mimo że całkiem przez pryzmat satyrycznych kontekstów zabawny. Na poziomie abstrakcji intelektualnie interesujący, jak i na poziomie realizmu równie, bo ogarniamy tu występowanie wielu procesów czy mechanizmów (nagonka, wykluczenie etc.) współcześnie odpowiedzialnych za zmiany w postrzeganiu człowieka, ze względu na rosnącą rozpoznawalność. Także reperkusji tej niespodziewanej sławy, jaka odbija się na życiu Paula i jego rodziny, wprowadzając nie tylko nieznane emocje, lecz i realny lęk przed rożnymi obłędem napędzanymi przypadkami. Paul staje się najciekawszym człowiekiem na ziemi i nośnikiem szansy na zdobywanie miliardowych zasięgów dla biznesu (to się chyba nazywa content marketingowy), więc otwiera się dla niego szansa na wielo-zerowe honoraria. Tylko że Paul jako jajogłowy wykładowca akademicki chce tylko wydać w końcu swoja książkę o biologii ewolucyjnej i by się udało, gdyby sny followersów nie zmieniły się w koszmary, a Paul nie stał się źródłem traumy. Najkrócej podsumowując - to przebiegły film, ze znakomitym w niecodziennej dla siebie roli Cage’m. Film o śnie, który zmienił się w koszmar i został wykorzystany jako naukowy precedens do odkrycia potencjalnego fenomenu (he he) marketingowego.

sobota, 6 kwietnia 2024

Kroll (1991) - Władysław Pasikowski

 

Jeszcze się łudzę, iż w miarę współczesna to historia polskiego kina, choć kalendarz mi podpowiada, że grube tzw. przed laty, w charakterystycznym transformacyjnym, lekko kiczowatym, bo surowym mocno stylu nakręcona, a tu też w międzyczasie bzzziuuu, czas dodał gazu, Pasikowski z trzecią odsłoną swych sztandarowych Psów powrócił i nie wysłał mnie do kina, ani jakoś nie poczułem potrzeby w streamingu sprawdzać, ale zdopinguje mnie teraz bym w końcu spisał archiwizacyjne teksty, których bohaterem będzie najgłośniejszy jego tytuł. Zrobię to z obowiązku przede wszystkim, gdyż co ja niby miałem wtedy z tego prze-popularnego filmu zrozumieć, kiedy przecież smarkaczem byłem, toż to przecież ja Psy odebrałem w sensie minimum, czyli całej powierzchowności, ale to i tak więcej niż wszystko czego mogę się dowiedzieć obecnie z filmów Vegi. Ale nie o tym teraz, bo zanim Psy, to wpierw Kroll, czyli chronologicznie zanim Psy wpierw o debiucie. Życie koszarowe, drugie życie na kompanii, fala czyli kociarni obcinanie ogonów, znaczy niby to co Falk w Samowolce, ale wcześniej i inaczej. Psychiczna i fizyczna przemoc wobec młodych żołnierzy - dezercja i jak plakat sugeruje, wówczas skutecznie napędzający frekwencje kinową sensacyjny film akcji. Kino wówczas lekko kwiczało, na brak funduszy i na brak tożsamości cierpiało, zatem to tylko i aż tylko polskie kino lat dziewięćdziesiątych, które ma swój jeszcze nieco koślawy urok, a przede wszystkim wyjątkową specyfikę. Z jednej strony niedopracowane produkcyjne, kulejące przede wszystkim pod względem możliwości jakie dobre finanse mogłyby zapewnić, z drugiej niekoniecznie najwyższych lotów aktorstwo, często przerysowane przez nadużywanie wulgaryzmów i przeładowane tanią emocjonalnością, jak i po trzecie poszukujące ważnych tematów i eksplorujące żywe społecznie problemy. Jednak gdyby wyciąć sentyment, to nie bardzo się broni właśnie przez wzgląd na ten słaby produkcyjny sznycik i wszystkie bolączki powiązane z budowaniem nowej po-transformacyjnej polski. Ja w sumie zawsze mam problem z kinem tego okresu, bowiem jednocześnie ceniąc determinację i zaangażowanie reżyserów pokroju Pasikowskiego, nie jestem w stanie z pełną wyrozumiałością, tym bardziej przez palce spojrzeć na te wszystkie kłujące w oczy niedoróbki. Jednak przyznaję, iż jest tu jakiś pomysł operatorski (deszcz musi lać, bez deszczu to lipa) oraz tężejące napięcie i oddając sprawiedliwość, przyznać muszę, że ta pasiko-wszczyzna to nie jest sama tania sensacja, gdyż to pomimo korzystania z chwytliwych patentów przyciągających do ekranów dorastające młodzież, też zawsze ważka i pulsująca intensywnie dzisiaj wciąż tematyka. Pasikowski na tym nie poprzestał i swoją tożsamość szybko odnalazł - z każdym kolejnym filmem długo ją udoskonalał i pielęgnował. Zatem co będę żałował - szacun trochę!

piątek, 5 kwietnia 2024

Samowolka (1993) - Feliks Falk

 

Absolutny klasyk dla mojego pokolenia, z którego jeszcze cześć poznała (fartło mnie się że ja nie) czym była zasadnicza służba wojskowa i fala na kompanii. Kocenie to jednak wówczas już chyba nie było tym jakiego doświadczali starzy obecnych starych w latach na przykład siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ci wszyscy młodzieńcy którzy dostawali od ojczyzny szansę na stanie się dzięki dyscyplinująco-upadlającemu charakterowi wojskowego drugiego życia prawdziwymi mężczyznami, tracąc przy okazji lekką rączką równe dwa latka z życiorysu. Docieranie królowało, czyli ukazane przez Falka wprost ostre wyżywanie się starszych roczników nad rocznikiem najmłodszym, a w pamięci jako fabuła, bardziej (podkreślam że kultowa jak cholera) telewizyjna nowela (61 minut) niż pełny fabularny wymiar, a jak sam autor uważa, oczywiście żadne artystyczne arcydzieło, tylko film interwencyjny, nie przekraczający granicy doraźności, dydaktyki i na pewno nie ma się w tym przypadku on czego wstydzić. Kopalnia cytatów, w której poza tym na uwagę zasługuje jeszcze obsada, składająca się z samych przyszłych rozpoznawalnym twarzy w polskim kinie, że wymienię rozpoczynając od roli głównej Roberta Gonery, przez drugoplanowe Więckiewicza, Braciaka, Żebrowskiego, Żukowskiego, Suszyńskiego i do tego u progu kariery Renaty Dancewicz i Aleksandry Woźniak. Trzeba przyznać że dopisały nazwiska Falkowi - sypnął nimi mocno i za kasę od TVP nakręcił kawał mięsnej historii. Szanuję!

czwartek, 4 kwietnia 2024

Das Lehrerzimmer / Pokój nauczycielski (2023) - Ilker Çatak

 

Petarda, znakomity dramat, niemalże thriller psychologiczny, a w nim współczesna europejska szkoła. Szkoła świadoma, multikulturowa i często niestety ślepo bezstresowa w założeniach formalnych. Wymagająca od siebie politycznej poprawności i dostosowywana do filozofii radykalnej i utopijnej, równego traktowania oraz ochrony niedorostków bez względu na indywidualne zachowania, postawy, cechy osobowości, dyspozycje psychiczne i możliwości intelektualne oraz do fałszywego przekonania, że młody, pozbawiony granic człowiek, nie może posiadać najgorszych cech osoby dorosłej. A dzieci przecież jak to dzieci - dobra intuicja tak, ale też pełna paleta odpałów, skrajności na pełnej, burza hormonów i jeszcze mnóstwo drobiazgów decydujących o niestabilności emocjonalnej lub po prostu naturalnej odwetowej złośliwości. Ale sumie nie o tym po prawdzie film Ilkera Çataka, bo to co powyżej we wprowadzeniu napisałem, to raz lekka moja przesada (przekonacie się jak obejrzycie), dwa tylko kluczowe, bo oddziałujące, ale jednak tło dla zasadniczych wydarzeń. On bowiem prozaicznie o złodziejstwie, szybkim śledztwie, oskarżeniu i na nie reakcji z całym (i tu jest sedno) pakietem reperkusji, w tych specyficznych szkolnych realiach. Uwikłany nauczyciel w ekstremalnej stresogennej opresji, nakierowany mimo przeciwności na przywrócenie rzeczywistości równowagi – zmagający się tak z wieloaspektowym, wielowymiarowym obliczem pogmatwanej sytuacji, z mnóstwem zmiennych niezależnych od niego (bo system, bo ludzie tu, bo ludzie tam), ale i z własnymi niedoskonałościami wynikającymi z wątpliwości natury etycznej, czy przede wszystkim ludzkimi słabościami, których przecież nauczyciel z racji zawodu nie zostaje pozbawiony. Praca w dzisiejszej szkole, to zaiste gigantyczne wyzwanie, a jak bardzo, ten obraz doskonale pokazuje. Belfer działa przecież w skomplikowanych realiach, gdzie tłum ludzi z kompletnie innych bajek - jeden wielki tygiel wrzący od osobnych doświadczeń, przekonań rożnych i jeszcze te dzieciaki - najczęściej kompletnie zagubione w świecie nawet dla człowieka dorosłego i dojrzałego trudnym do ogarnięcia. Obraz angażujący emocjonalnie, wieloznaczny, wiarygodnie rekonstruujący szkolne środowisko, obnażający istniejące w nim mechanizmy i zachęcający do krytycznego racjonalnego spojrzenia. Z piękną symboliczną końcówką, znakomity film, może poniekąd doskonale zagrany filmowy reportaż, wart zainteresowania.

wtorek, 2 kwietnia 2024

Poor Things / Biedne istoty (2023) - Yorgos Lanthimos

 

Merytorycznie z grubsza, rozbudowana o liczne, przyprawiające czasem o konsternację akcenty, wariacja na podstawie wątku z klasycznego Frankensteina, a też i (pobudzona ma wyobraźnia sypnie teraz „oświeconymi” powiązaniami) z Pinokia o stawaniu się posiadającym uczucia z krwi i kości człowiekiem i nawet pomyślałem, że Forrest Gump, przyswajający reguły życia i funkcjonowania międzyludzkiego, ale w szczegółach coś zaskakująco niesamowitego, gdyż Biedne istoty w (he he) istocie, to jest potężniejsza, a na pewno bardziej groteskowa, niż zasugerowane wyżej wątki skojarzeniowe sprawa. Wizualnie, a precyzyjnie operatorsku, spojrzenie „rybim okiem” na wizje Gilliama spotykające pomysły Burtona i one jakby przefiltrowane przez stare nieme kino fantasy zostają stuningowane jeszcze oryginalną wyobraźnią Lanthimosa. Nieźle nie? I gdyby to było mało, to architektonicznie malarsko Gaudi i Dali, z literacką domieszką gatunkową wiktoriańskiego horroru i rozprawy filozoficznej - eksperymentu też, zasadniczo mocno prowokacyjnego. Lanthimosa przecież nic nie ogranicza, bowiem zdobył nie tylko sławę, ale i bezkrytyczne uznanie, więc stać go na fanaberie, a Biedne istoty niewątpliwie mogą być za taką uznane. Zrobi to co sobie nawet pod wpływem najdzikszej fantazji ubzdura i nie będzie miał problemu ze sfinansowaniem najbardziej ekstrawaganckiego projektu, a czymże właśnie nie są Biedne istoty, jak wartościową, jednakże estetycznie fanaberią wyobraźni i błyskotliwie akrobatycznych rozmyślań, którymi można w takiej formule artystycznej się zachwycić i takiej metodzie analitycznej przyklasnąć, ale czy uznać że obecnie jeden z najciekawszych filmowców na tym opanowanym przez ludzkie potwory łez padole, za sprawą swojego najnowszego dzieła poczynił kolejny krok w ewolucyjnym marszu, to mam wątpliwości. Bo raz wszystko pięknie, niby wszystko się zgadza i w punkt wszystko tak jak po genialnym reżyserze można się było spodziewać, ale brak porażających emocji tak gigantycznych jak w Faworycie czy jeszcze mocniej uwypuklonych w Zabiciu świętego jelenia doskwiera i widzę (choć boję się upierać) w Biednych istotach więcej konstrukcyjnego podobieństwa z Homarem, bez względu jak wiele obie produkcje ilustracyjnie i plastycznie dzieli. Dwa Lanthimos poza tym też się tutaj odrobine wprost powtarza, a ni z gruchy ni z pietruchy wbita sekwencja tańca jest, a jakże odlotowa, ale jednak już nie robi wrażenia jak ta wówczas intrygująco-widowiskowa z Faworyty. Rozsupłując tenże intelektualny węzeł o fantasmagorycznym charakterze uprę się (zdecydowałem się jednak), że raczej biorąc pod uwagę mega analityczny, kosztem emocjonalnego sznyt bardziej Homar, ale i finałowe sceny te szczątkowe tylko przez dwie godziny napięcie wynagradzają skumulowanymi ładunkami i puentą otwarcie dosadną - zresztą cała ta historia, ten ekscentryczny traktat o emancypacji nie pozostawia człowieka obojętnym. Przecież to w końcu Yorgos Lanthimos, a nie jakiś tam ktoś jest.

P.S. Na koniec rzucę jeszcze tezę, że aktorsko wypas rzecz oczywista i czapkę z głowy zdejmę by okazać szacunek, ale mam poczucie, iż więcej i mocniej w tym segmencie od zaangażowanych gwiazd przez greckiego geniusza w dwóch ostatnich jego dziełach dostałem.

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Fange - Perdition (2024)

 

Co zrobię, nic kompletnie nie zrobię, że mnie się metalowe darcie ryja po francusku już po kres z takim dawno już zapomnianym, choć bodaj wciąż nagrywającym Misanthrope się kojarzy, ale myśl tą już chyba przy okazji rozkminki w temacie ubiegłorocznego longa Fange (Privation) rozwinąłem, więc koniec tego tematu. Tematu jednak całkowicie zarzucić nie mam zamiaru, bowiem to co Fange na nowym krążku proponuje, to zasługuje na uwagę i przykładowo tak fanów bliskich mainstreamu Fear Factory, czy Strapping Young Lad, ale absolutnie proszę nie mieć do mnie pretensji, jeśli Perdition ktokolwiek odbierze jako dość dalekie od wspomnianych, ale tak zdobywa się przecież uwagę dla ekip interesujących i odważnie eksplorujących całkiem nowe rejony muzyczne, że je się zestawia z tymi oczywiście znacznie bardziej rozpoznawalnymi, więc gdybym napisał, że jeśli szanujesz człowieku krajanów Fange z Gojiry, to być może i pozwolisz się wkręcić w Perdition właśnie i Privation także. Obydwa (te akurat znam) mogą być śmiało uznane za albumy tak metalowe jak i industrialne, chociaż ich mechanika i rytmika bardziej marszowa niżby wielu innych drużyn rzeźbiących w nucie mocno odhumanizowanej pokroju Ministry dajmy na to - znów sztandarowo porównuję. :) Fange na Perdition bywa potwornie ciężki, niemal przybijający słuchaczowi łeb do gleby, ale pośród totalnie dalekich od przebojowości numerów, można tu także natknąć się na fragmenty lub całe kompozycje silniej podporządkowane piosenkowej charakterystyce, choć mówienie o przebojowości czy chwytliwości kiedy mielą równo i epicko podbijają klimat, nie bardzo można uznać za opisowe trafianie w setkę. Jestem pewny że za pierwszym podejściem, jeśli gust człowieka nie jest ekstremalnie i deklaratywnie ugruntowany very heavy dziwadłami z szorstką elektroniką, to może odrzucić, bowiem nie trudno się taką estetyka zmęczyć, ale kiedy spojrzy się głębiej i częściej pozwoli na tenże wgląd w Perdition, to raz nuta staje się  ekstrawagancko-odurzająca, a wręcz na swój sposób milusia i ja uznaję się za przykład takiego właśnie zamraczania do wręcz upajania, a startowy Césarienne Au Noir, Toute Honte Bue czy Foudres Fainéantes zapętlam kilkukrotnie, bo one akurat najłatwiej serce mogą sobie zaskarbić i myślę teraz sobie, że Perdition nawet bardziej niż do fanów wyżej wspomnianych, to może dotrzeć do typów zapatrzonych w Cult of Luna, bo to szerokie zjawisko muzyczne - że wymienię chaotycznie słyszalny tu metal progresywny, sludge metal, atmospheric metal, post hardcore, czy nawet szczątkowo gothic metal.

niedziela, 31 marca 2024

Apocalypse Now / Czas Apokalipsy (1979) - Francis Ford Coppola

 

Film wielka realizacyjna katastrofa, bo podobno (wymienię na jednym wydechu) nadwaga, prawie atak serca i okres zdjęciowym wielokrotnie przekraczający założenia, a jednak finalnie dzieło ikoniczne i jak to w sumie nierzadko bywa, kiedy wszyscy zaangażowani niemal doprowadzeni do ostateczności, to powstaje coś co wykracza poza początkowe wyobrażenia. Wręcz obraz zdumiewający, bo scen tu niemożliwych by nie zostały po seansie zapamiętane w brud i to scen, jakie zgrozy nie szczędzą, a i spektakularnością epicko widowiskową często nie mają sobie w podobnych dziełach równych, choć arcydzieł wojennych kinematografia amerykańska nie poskąpiła, jednak dramatyzm tych najbardziej sztandarowych (Pluton, Urodzony 4 lipca, Ofiary wojny, czy z innej beczki drugo-wojennych majstersztyków) z różnej, zdecydowanie nie groteskowej kategorii. Bowiem Czas Apokalipsy jest poniekąd właśnie groteskowy, bo zwiera w jednym kompletny brak logiki rzeczywistości wojennej, z totalnym realizmem psychologicznych mechanizmów i miesza je dodatkowo w gęstym sosie tak błyskotliwie sugestywnego antywojennego manifestu, jak i tragizmu w połączeniu z komizmem, czy piękna z brzydotą, wymykając się sztywnym najczęściej regułom kina wojennego. Będący luźną adaptacją Jądra Ciemności Josepha Conrada, okazał się kontemplacyjnym majstersztykiem, z porywającymi zdjęciami i ujęciami wstrząsającymi i możliwą do krojenia zawiesiną napięcia i lęku. Studium obłędu o dwóch obliczach, dwóch głównych postaci i chyba nikt nie ma wątpliwości, iż prawdziwy, choć zapewne przesadnie artystycznie mroczny pod względem dziwacznej rzeźnickiej natury obraz wojny od środka. Wojny prowadzonej przez niczym z horrorów błaznów, skrzyżowania cyrku i krwawej łaźni, z idealnie spasowaną epicką wagnerowską i psychodeliczną doorsowo-stonesową nutą. Nie znać wstyd – znać, a nie zrozumieć, bardzo k**** możliwe.

Drukuj