Jak się okazuję są w naturze, a w samej rzeczy w sferze muzyki rockowej pewne niezmienne i jedną z nich okazuje się prawidłowość, że od lat na krążkach jednej z legend Seattle, precyzyjnie tej najbardziej paradoksalnie twórczej, bo systematycznie od zarania nagrywającej, są numery fajne, takie czasem nawet budzące nadzieję na ciekawe nowe otwarcie i kompozycje albo wprost miałkie, lub standardy bez większej ikry, poprawne, można by je nazwać po prostu wypełniaczami, przez co całość jest naturalnie nierówna, często niespójna i o litości znowu nie spełniająca (w moim przekonaniu - proszę powstrzymać bunty!) pokładanej uparcie, bez uzasadnienia jak się okazuje nadziei. Niczym zatem szczególnym także Dark Matter się na tle dyskografii najnowszej nie wyróżnia i gdyby nie wciąż doskonały, mimo iż lekko już "zmonotonniały" głos Eddie'go Veddera, to przyjemność z odsłuchu byłaby niska, a tak wokalnie się wystarczająco fajnie wszystko spina, choć nie ma przecież mowy (podkreślam!) aby tak jak niegdyś jego tembr i emocjonalne frazy szarpały, a tylko technicznie jest równo, czysto i bardzo ok w standardach wysokich - jednakże w sumie (podkreślam ponownie!) też nudziarsko przewidywalnych. Może powinienem w tym miejscu wyszczególnić te co lepsze kawałki i przy każdym dodatkowe oklaski w formie emotikony umieścić, przez co jasno dałbym do zrozumienia który z kierunków mi bardziej odpowiada, ale nie uczynię tego, zawłaszcza dlatego, że ja cierpliwość straciłem myślę ostatecznie, więc przez wzgląd na niemal kompletny brak wyrozumiałości nie chcę przedłużać, a i po co konkretnie mam chwalić, jeśli zaraz poczuje potrzebę ganienia i obowiązek w tej sytuacji wymieniania rzeczy dla statusu legendy godzących w tenże. Zatem w jednym zdaniu na zamkniecie tematu - Dark Matter jest poprawny, zdatny jak woda fachowo przefiltrowana do korzystania, a ja w temacie formy twórczej Pearl Jam po jego sprawdzeniu nie zmieniam w zasadzie zdania, nie będąc już spragniony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz