Zawodowi krytycy na etatach truli, że to jak na standardy Manna nie jest lot najwyższy, a przecież oprócz może kilku filmów, Mann nie kręcił ultra mega wielkich dzieł, tylko obrazy najzwyczajniej solidne, ale zawsze na tyle interesujące, że nawet gdy ja mogłem nieco pomarudzić, to jakość całokształtu przemawiała za tym, abym swoją krytyczną gadkę wyrzucaną z niewyparzonej gęby sobie darował. Pisze taki wstęp, bowiem jestem w przypadku Ferrari na tak, pomimo że wszystko co powyżej to prawda, ale ja na stronę kilku komplementów w tym przypadku, już przez Manna od startu seansu przekabacony zostałem, bowiem klimacik włoski, to włoski klimacik i oprzeć mu się tylko najwięksi twardziele lub pozbawieni po prostu wrażliwego zmysłu estetycznego ignoranci mogą. Oczywiście pejzaże, architektura i to cudne słońce idealne dodające zdjęciom uroku, ale też (domniemam) śmietanka tej opowieści biograficznej o legendarnym Enzo Ferrari, czyli super samochody - przewspaniałe. Sposób ich sfilmowania w ruchu mnie przyznaję na duży plus zaskoczył, gdyż to co widziałem w trailerze mogło wzbudzić wątpliwości co do jakości, a tu proszę - jest dynamika, jest kapitalny dźwięk i jest wreszcie chyba trudny do podważenia autentyzm. Ponadto historia fragmentu życia “dowódcy”, pokazana została spójnie i żywo, bez w zasadzie retrospekcji, czy uciekania w wykładanie wszystkich kart na raz, bądź przesadzania z pobocznymi z wątkami. Liczy się głównie praca zawodowa jaką obsesja wygranej i może jeszcze ona pół na pół z tłem w postaci skomplikowanego życia rodzinnego i uczuciowego. Wozy i sport - gigantyczna ambicja i pokonywanie wszelkich przeszkód, by osiągać niebotyczne cele za wszelka cenę. Człowiek i target - koncentracja realizacja! Wszystko w świecie słonecznego porannego optymizmu i parnego wieczornego mroku, intensyfikacji zmysłów, euforii i nostalgii, pulsującego smutku powiązanego z minionym i gdzieś po drodze przez namiętności skomplikowanym, bądź wprost spieprzonym, rozgrywa się uniwersalnie życiowy, epicki dramat, a ten wyścig po laury na przodzie sceny, wcale nie zbyt mało interesująco z osobowościowymi cechami bohatera powiązany. Jednak jak we wstępie - opracowanie historii fachowe, bardzo klasycznie skojarzone z tą nawet lepszą twórczością dotychczasową popularnego reżysera, ale żebym jednak z pełną mocą wynikającą z wysokich obrotów został porwany, to nie ma takiej szansy, bym tu stojąc w prawdzie, napisał. Ferrari jest obowiązkowy do obejrzenia i podobać się powinien szerokiemu gronu widzów, a ja tak jak oglądałem to cały czas mi we łbie rezonowało, to wizualnie skojarzenie z historią rodziny Guccich przez Ridley’a Scotta zaadaptowaną. No nie mogłem od tego też przez Adama Drivera uciec.
P.S. Nie wiem czy mnie Driver dał radę przekonać, choć nie wypadł aż tak kwadratowo jak mu się przydarzało, bo akurat jego aparycja i tonacja warsztatowej gry, nie predestynuje go do jednak ról wybitnych, bo też brak mu wrodzonej subtelności, co nie wpływa dobrze na uwypuklenie detali, a dodatkowo tutaj przez te skojarzenia z produkcją Scotta, jest jakieś dziwne w moim odczuciu przeniesienie, nie wiem, przekierowanie. Z drugiej natomiast strony jako wisienkę na rzemieślniczym torcie, mamy aktorski koncercik Penélope Cruz, bo totalnie jej do twarzy z tą wkurwioną zawziętością i silnym, rozżalonym emocjonalnym wzburzeniem. Gromkie oklaski dla wielkiej aktorki po raz kolejny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz