To jest po raz kolejny
ten sam, nieco męczący problem z ambitnym psychologicznym kinem skandynawskim,
że (w największym skrócie) w tych bogatych społeczeństwach zasadniczo brak
poważnych problemów natury egzystencjalnej, zatem wykorzystać trzeba
potencjał dramatyczny jaki jest dostępny, aby było tak jak należy w kinie o ludziach z krwi i kości, czyli naturalnie. Stąd też spoglądając
z perspektywy polskiego realnego tragizmu i ogólnej degrengolady, mam to
uporczywe przekonanie, iż filmowi bohaterowie z północy szukają sobie sztucznie
problemów i podług zasady obsesyjnego działania w oparciu o regulaminową dyscyplinę,
nakręcają się bardziej niż sytuacja wymaga. Jasne że czuć w filmie Sigurðssona ten właściwy
dla nacji rodzaj północnego dystansu, ten chłód emocjonalny i jest to dalekie
od polskiej histerii czy południowego ognistego temperamentu, lecz komfort
życiowy i nuuuda ma istotny wpływ na fabularne wydarzenia. Zaczyna się w
zasadzie od niczego, a kończy na prawdziwym potwornym nieszczęściu, bo reakcja
łańcuchowa, bo zbiegi tragicznych okoliczności, bo frustracja, wypieranie, przerzucanie, złość itd. itp. W sumie sposób precyzyjnej
i oszczędnej w środki realizacji, mocno surowy jej charakter, kompozycja obrazu i dźwięku oraz aktorstwo to naprawdę
dobra robota. Szczególnie, że pod warstwą chłodu i finałowej makabry jest też
charakterystyczne czarne poczucie humoru, a film który mogąc wydawać się prostą
i w kilku fragmentach naciąganą historią, okazuje się wartościową, bo głęboką
diagnozą stanu relacji rodzinnych i sąsiedzkich w sytych współczesnych społeczeństwach. Bo przecież nic pozytywnie znaczącego nie ma pomiędzy ludźmi, a jak jest to tylko na chwilę w ramach realizacji własnych egoistycznych potrzeb. Nie budujemy, nie pielęgnujemy, a potem się
frustrujemy. I to chyba miał reżyser z groźnie brzmiącym nazwiskiem na myśli!
P.S. A tak zasadniczo cały
ten finałowy dramat przez łajdacką kocią naturę. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz