To sztuką zaiste jest sknocić historię o słynnym mafiosie, będącą w zasadzie samograjem, dodatkowo
mając w obsadzie świetnych aktorów. Niestety Kevin Connolly (do kąta marsz za karę!) absolutnie nie wykorzystał
potencjału, gdyż między innymi scenariusz jaki przecież osobiście zaakceptował, to chaotyczny zlepek tych zarówno ważnych jak i
nieistotnych wątków. I nawet jeśli oglądanie efektu finalnego będącego niemalże w stu procentach ustawicznym popisem nieudolności reżyserskiej nie jest jakimś totalnym
nieporozumieniem, to wiedząc iż kaliber życia Johna Gottiego w rękach np Martina Scorsese
z pewnością urósłby do rangi wydarzenia, mam po prostu ochotę użycia epitetów naładowanych silnie emocjami. Montaż bez ikry,
dynamiki na ekranie jak na lekarstwo, a tak wyraziste przecież w rzeczywistości postaci
sprowadzone do poziomu kamiennych twarzy, bez psychologicznej podbudowy. Miałkość, bieda, żałość... – stan wyjątkowy, bo powtórzę, jak można było spieprzyć taki gangsterski potencjał! I nawet jeśli John Travolta stara jak może - jest przekonujący w tej swojej gestykulacji, mimice i werbalnie jako wzorcowy samiec alfa widowiskowy oraz robi zaprawdę autentycznie na zmianę miny groźne i
nonszalanckie, to bez reżyserskiego talentu i charyzmy nie mógł biedaczyna uratować położonego
kompletnie napięcia. Już teraz wiem wystarczająco wyraziście dlaczego Gotti został uznany za jedno z
największych rozczarowań ubiegłego roku. Bo to strasznie po łebku nakręcona produkcja, której w takiej formie fabularnej używając eufemizmu, kierując się nabytą kulturą osobistą oraz uspakajając się natychmiast nazwę tylko niestaranną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz