Nie posiada (jak
zakładam) Mike Patton szuflady na zbędne pomysły, bądź ta szuflada od lat nie
przyjmuje już ich nadmiaru, albo one wszystkie tak doskonałe, że zawsze warte
publikacji. W sumie to nie mam z tym problemu, bowiem nikt nikogo do ich
wysłuchiwania nie przymusza i jak ktoś zainteresowany, to bierze i korzysta, a
jak ktoś ma na nie wy****** to nie ma przymusu by się tłumaczyć dlaczego. ;)
Dla mnie akurat California, czyli jak dotąd ostatni produkt pod szyldem Mr.
Bungle, to jedyny w pełni wysłuchiwany krążek macierzystej formacji Pattona i
powód do dużej satysfakcji, że dyrygent tej hiper utalentowanej ekipy na dupsku
nie wysiedzi i cierpi dla dobra fanów na to twórcze ADHD. California to album,
który mym skromnym zdaniem oddaje w pełni charakter muzyki nieposkromionej, bez
jakichkolwiek ram gatunkowych czy obaw w rodzaju, tego nie gramy, bo tak nie
można i nie wypada. Jednocześnie materiał w pełni znaczenia słowa muzyczny,
bowiem mimo że zawierający formalne fanaberie, to jednak w piosenkowym wydaniu.
Może nie wszystko da się zanucić, nie wszystkie melodie to chwytliwości wzorce,
nie do każdego numery da się potańczyć na dwa, ale w wielu fragmentach pobujać
się można nawet z partnerką. ;) Ten w zasadzie ekscentryczny pop czerpie z
przeróżnych wpływów - często i gęsto zaskakujących, więc osoby dopiero co
urwane z choinki w kwestii dyskografii zespołu powinny być przygotowane na
zaskakujący kontakt zarówno z thrash-coreowym riffem, jak i egzotyka folkową,
elektronicznymi bitami, funky groove'm, ale i po prostu kabaretem, psychodelią,
jazzem oraz bluesem w ilościach minimalnych, ale jednak. Na szczęście w
tym różnistości zatrzęsieniu chaos nie przejmuje władzy, tylko doskonała, pełna
wyobraźni aranżacja o metodologii typowej dla komponowania made in Patton. W
sumie pisząc o Californii można by z łatwością pokusić się o głębokie analizy
satyrycznej treści lirycznej, rozpisać każdy utwór na drobiazgowo
wyselekcjonowane ogniwa i interpretować, komentować, konkludować, naświetlać,
zestawiać i porównywać. Ale właściwie po co, kiedy lepiej zostawić znakom
zapytania pole do działania, kiedy przyjemniej słuchać i odpływać w dźwiękach
takich hipnotyzujących perełek jak Retrovertigo, Pink Cigarett, Vanity Fair czy
reszty znakomitości.
P.S. Wiem
że Patton potrafi dziwaczyć jeszcze bardziej i mądrzy twierdzą, że geniusza nic
nie powinno ograniczać. California to jest jednak miejsce do którego dotąd
dojrzałem - to granica, którą ja osobiście przekraczając nie czuję się już
komfortowo. California bardzo, bardzo, lecz nie dla mnie debiut, nie dla mnie Disco Volante .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz