czwartek, 24 stycznia 2019

Green Book (2018) - Peter Farrelly




W sumie to dość dawno nie widziałem tak dobrego, po prostu kojąco ciepłego kina, w którym spójnie zawarte zostały wartościowe przesłanie i (pomimo przykrego tematu) obfity optymizm. Kina które niczym nowym nie zaskakuje, a mimo to fascynuje i przykuwa uwagę przede wszystkim i między innymi płynnością narracji, uroczym wykorzystaniem muzycznych standardów jako komentarza w tle oraz znakomitym odzwierciedleniem postaci, z góry zaplanowanym fundamentalnym przekonaniem, iż bez względu na ich słabości wynikające z uprzedzeń mają one zaskarbić sobie sympatię widza. Nie było to w jakimkolwiek stopniu trudne, bowiem dobrze rozpisany scenariusz, z co najmniej kilkoma punktami kulminacyjnymi oraz aktorski warsztat Viggo Mortensena i Mahershala Ali podnoszą wartość postaci do honorowego statusu przyjaciół widza. Masa świetnego humoru sytuacyjnego nie pozwala na przynudzanie i nawet kiedy wymiar merytoryczny fabuły ociera się o wyblakły banał, a kwestie właśnie jankeskiego rasizmu po raz setny wyłuszczane mogą przestraszyć co poniektórych bardziej twardogłowych lub z drugiego bieguna intelektualnie zaawansowanych osobników, to za sprawą sprawdzonej w bojach soczystej tudzież zwyczajnie zabawnej argumentacji w formule kto się czubi ten się lubi, aktorskie poczynania gwiazd ekranu stają się dalekie od śmiertelnej powagi, a tym samym od pretensjonalnego moralizatorstwa w konwencji męczeńskiej. Jak ktoś rozum względny posiada i z jego rozwijających mentalnie przymiotów w miarę korzysta, to zdaje sobie sprawę z faktu, że jakiekolwiek katalogowanie ludzi ze względu na kolor skóry czy pochodzenie etniczne jest typowym zakłamywaniem rzeczywistości, w formule podwyższania własnej oceny poprzez prostackie obniżanie jej innym. I nawet jeśli problematyka bywa skomplikowana, bo nie jest to czarno-biały obraz i wszędzie zdarzają się zgniłe ludzkiej pogardy owoce, to tutaj ta prawda przybiera kształty wiedzy do praktycznego wykorzystania, nie do oznajmienia, poddania ostracyzmowi bądź ośmieszenia i bez zdroworozsądkowej filozofii porzucenia. Specyficzny, bo w dozgonną męską przyjaźń przekuty mezalians makaroniarza-ochroniarza z Bronxu i kolorowego artysty-intelektualisty, to w zasadzie przez życie podsunięty, barwny i sugestywny pretekst do uświadomienia, co uczynić potrafi otwarcie się na drugiego człowieka, jego poznanie z własnej perspektywy bez złośliwej krzywdzącej oceny, ale jednocześnie z wykorzystaniem konstruktywnej krytyki i ironii. To przede wszystkim jednak kapitalna lekcja szacunku, na który należy zapracować osobistą postawą, z wykorzystaniem własnego, każdemu z nas darowanego potencjału wypływającego z tak często wyrugowanego z ludzkich serc człowieczeństwa. Żeby jednak wprost oddać narracyjny charakter produkcji, zdystansowaną lekkość użytej formy oraz pełną przekory i błyskotliwości jego retorykę zapytam (nie oczekując w zasadzie odpowiedzi, bo znam ją i za chwilę tą nie całkiem tajemną wiedzą nie omieszkam się podzielić) – kto mógł sobie wymyślić, aby Amerykanin duńskiego pochodzenia zagrał Włocha emigranta? ;) Na ten kuriozalny teoretycznie, a praktycznie przekornie genialny pomysł mógł wpaść tylko reżyser mający w swoim dorobku takie hiper popularne dzieła niezbyt ambitnej sztuki filmowej jak Głupi i głupszy, czy Sposób na blondynkę – fachowiec jak się okazało skrywający w sobie ogromny potencjał na polu komediodramatu, którego do tej pory nigdy nie praktykował i doskonale zdający sobie sprawę z faktu jakim fantastycznym warsztatowo aktorem jest Viggo Mortensen. Tylko on dostrzegł, iż Viggo mógł z takim powodzeniem zagrać dwadzieścia lat młodszego Roberta DeNiro grającego Tony'ego "Lipa" Vallelonga. :) Koniec!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj