W
sumie to dość dawno nie widziałem tak dobrego, po prostu kojąco ciepłego kina,
w którym spójnie zawarte zostały wartościowe przesłanie i (pomimo przykrego tematu) obfity optymizm. Kina które niczym nowym nie zaskakuje, a mimo to fascynuje
i przykuwa uwagę przede wszystkim i między innymi płynnością narracji, uroczym
wykorzystaniem muzycznych standardów jako komentarza w tle oraz znakomitym
odzwierciedleniem postaci, z góry zaplanowanym fundamentalnym przekonaniem, iż
bez względu na ich słabości wynikające z uprzedzeń mają one zaskarbić sobie
sympatię widza. Nie było to w jakimkolwiek stopniu trudne, bowiem dobrze
rozpisany scenariusz, z co najmniej kilkoma punktami kulminacyjnymi oraz
aktorski warsztat Viggo Mortensena i Mahershala Ali podnoszą wartość postaci do honorowego statusu przyjaciół widza. Masa świetnego humoru sytuacyjnego nie pozwala na przynudzanie
i nawet kiedy wymiar merytoryczny fabuły ociera się o wyblakły banał, a kwestie właśnie jankeskiego rasizmu po raz setny wyłuszczane mogą przestraszyć co poniektórych
bardziej twardogłowych lub z drugiego bieguna intelektualnie zaawansowanych
osobników, to za sprawą sprawdzonej w bojach soczystej tudzież zwyczajnie zabawnej
argumentacji w formule kto się czubi ten się lubi, aktorskie poczynania gwiazd
ekranu stają się dalekie od śmiertelnej powagi, a tym samym od pretensjonalnego
moralizatorstwa w konwencji męczeńskiej. Jak ktoś rozum względny posiada i
z jego rozwijających mentalnie przymiotów w miarę korzysta, to zdaje sobie sprawę
z faktu, że jakiekolwiek katalogowanie ludzi ze względu na kolor skóry czy
pochodzenie etniczne jest typowym zakłamywaniem rzeczywistości, w formule
podwyższania własnej oceny poprzez prostackie obniżanie jej innym. I nawet
jeśli problematyka bywa skomplikowana, bo nie jest to czarno-biały obraz i
wszędzie zdarzają się zgniłe ludzkiej pogardy owoce, to tutaj ta prawda
przybiera kształty wiedzy do praktycznego wykorzystania, nie do oznajmienia,
poddania ostracyzmowi bądź ośmieszenia i bez zdroworozsądkowej filozofii
porzucenia. Specyficzny, bo w dozgonną męską przyjaźń przekuty mezalians makaroniarza-ochroniarza z Bronxu i kolorowego artysty-intelektualisty, to w zasadzie przez życie podsunięty,
barwny i sugestywny pretekst do uświadomienia, co uczynić potrafi otwarcie się
na drugiego człowieka, jego poznanie z własnej perspektywy bez złośliwej
krzywdzącej oceny, ale jednocześnie z wykorzystaniem konstruktywnej krytyki i
ironii. To przede wszystkim jednak kapitalna lekcja szacunku, na który należy
zapracować osobistą postawą, z wykorzystaniem własnego, każdemu z nas
darowanego potencjału wypływającego z
tak często wyrugowanego z ludzkich serc człowieczeństwa. Żeby jednak wprost oddać narracyjny
charakter produkcji, zdystansowaną lekkość użytej formy oraz pełną przekory i
błyskotliwości jego retorykę zapytam (nie oczekując w zasadzie odpowiedzi, bo znam
ją i za chwilę tą nie całkiem tajemną wiedzą nie omieszkam się podzielić) –
kto mógł sobie wymyślić, aby Amerykanin duńskiego pochodzenia zagrał Włocha
emigranta? ;) Na ten kuriozalny teoretycznie, a praktycznie przekornie genialny
pomysł mógł wpaść tylko reżyser mający w swoim dorobku takie hiper popularne
dzieła niezbyt ambitnej sztuki filmowej jak Głupi i głupszy, czy Sposób na blondynkę – fachowiec jak się
okazało skrywający w sobie ogromny potencjał na polu komediodramatu, którego do tej pory nigdy nie praktykował i doskonale zdający sobie sprawę z
faktu jakim fantastycznym warsztatowo aktorem jest Viggo Mortensen. Tylko on
dostrzegł, iż Viggo mógł z takim powodzeniem zagrać dwadzieścia lat młodszego
Roberta DeNiro grającego Tony'ego "Lipa" Vallelonga. :) Koniec!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz