sobota, 26 stycznia 2019

Evergrey - The Atlantic (2019)




Prognoza jest standardowa, znaczy zapewne przemielę ten materiał nie raz, nie dwa, co najmniej kilka razy z rzędu - nasycę się tą przebojowością maksymalnie i porzucę na czas nieokreślony, powracając na chwilę od czasu do czasu. Szanuję, nie szaleję - tak po dwóch odsłuchach myślałem i przy tym stanowisku pozwolę sobie pozostać, lecz zamiast wytykać te wady, które może mnie tylko sprawiają problem w długodystansowym przywiązaniu do albumów Evergrey, skupię się na zaletach The Atlantic. Jak ktoś poszukuje genialnych pod względem chwytliwości solówek z okolic dark heavy metalu i równie fantastycznego wokalisty, który śpiewa z uroczą chrypką zamiast piać okrutnie jak zazwyczaj w tym gatunkowym universum się czyni, to ten i wszystkie poprzednie albumy Szwedów podarują mu mnóstwo przyjemnych doznań artystycznych. Poza tym kompozycje Evergrey nie są tylko i wyłącznie przewidywalnymi konstrukcjami w rodzaju zwrotka, refren, zwrotka, solówka, ewentualnie bridge i na finał jeszcze raz podkręcony chorus - chociaż schemat ten jest istotny w fundamentalnym spostrzeganiu dobrej piosenki przez ekipę ze Szwecji. Ja zaryzykuję stwierdzenie (i jak będzie trzeba podejmę ewentualną dyskusje w tym temacie :)) że utwory nie są w jakikolwiek sposób odkrywcze, ale mają w sobie oprócz szablonu coś co czyni je na swój charakterystyczny sposób oryginalne. Klimat bowiem (ten klimat którego w przypadku innych grup o podobnej stylistyce nie jestem w stanie przyjąć bez grama alkoholowego wsparcia ;)) w realizacyjnej formule Evergrey klei mi się do uszu nie wyłącznie przez pryzmat przebojowości, ale i dostrzegam w nim ambicje ponad standardowe granie z prozaicznym parciem na heavy hicior do machania bańką, najlepiej w festynowym festiwalowym anturażu. W tej muzyce jest rozmach, progmetalowa wyobraźnia, nostalgia ale i ciepło w postaci optymizmu, mimo że teksty przecież nie opowiadają historii z samymi happy endami. Muzyka pięknych emocji płynie z głośników, dopieszczona produkcyjnie i brzmieniowo symfonia dźwięków bez podpierania się na każdym kroku smyczkami czy innym patosem śmierdzącym badziewiem, a parapet oczywiście w sposób istotny wykorzystywany, mimo iż korzysta z rozwiązań dość oczywistych, to nie plumka na tyle irytująco bym poczuł wstyd i zażenowanie jako napakowany testosteronem mężczyzna. Patrzę sobie teraz w międzyczasie na obrazki video promujące The Atlantic i wcześniejsze krążki ekipy Toma Englunda i chyba mnie olśniło i wiem dlaczego ta muzyka mimo balansowania na krawędzi nigdy nie powinna zostać nazwana "ciotowatym heavy metalem". Po pierwsze i zasadniczo merytoryczne, ona werwę thrashową posiada, a permanentne jej zmiękczanie romantyczno-lirycznymi dźwiękami klawiszy nie sprawia, by traciła właściwą siłę rażenia. Po drugie, lichutko merytoryczne, a bezpośrednio odnoszące się do mojego subiektywnego spostrzegania wartości człowieka, przez wzgląd na jego artystyczną pracę i osobowość - taki Englund to musi posiadać przyrodzenie z granitu, że wyglądając jak niedźwiedź nie boi się po prostu przeżywać tego co stworzył i autentycznie uwrażliwiać nie tylko muzyką ale i mimiką. Ma gość czar, emanuje czymś czystym i pięknym, więc zbędna w tej kwestii dyskusja! Potrafi skruszyć najtwardsze serducho, chociaż oczywiście jak nie jest się prawdziwym facetem to do tej wrażliwości po całości nie ma się odwagi przyznawać. Ja cedząc te słowa przez zęby oczywiście się przyznaje! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj