poniedziałek, 7 stycznia 2019

BlacKkKlansman / Czarne bractwo (2018) - Spike Lee




Kino Spike’a Lee kryje przede mną jeszcze liczne tajemnice, których jak dotąd w pośpiechu i z entuzjazmem właściwym dla chęci poznawania twórczości wybitnych bądź wyróżniających reżyserów nie odkrywałem. Niewiele się też zmieni w tej kwestii po obejrzeniu najnowszej jego produkcji, gdyż Czarne Bractwo nie wywarło na mnie wrażenia w rodzaju spotkania z bardzo dużego kalibru sztuką filmową. To jest właściwie świetne kino rozrywkowe, przez wzgląd na wykorzystanie kapitalnej wibracji soulu, funky i bluesa sprzed prawie pół wieku oraz barwnego kolorytu tego okresu (patrz, te afro :)). Taki to też rodzaj ironicznie złośliwej artystyczno-publicystycznej manifestacji wymierzonej przeciwko twardogłowemu rasizmowi, na podstawie podobno wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości. Pomimo jednak kuriozalnego ich charakteru i grubej kreski użytej przez Spike’a nie widzę powodu by poddawać ich autentyczność pod wątpliwość, a czarnoskórego reżysera oskarżać o wyssanie ich z palca dla podbicia potrzebnego efektu prześmiewczego. Trudno bowiem obserwując stan faktyczny wyobrazić sobie, aby radykalni zwolennicy irracjonalnej teorii o nadaniu rasie białej przez stwórcę cech świadczących o jej wyższości, intelektualnie w społeczeństwie brylowali, a ich ostrożność wynikała bezpośrednio z pokory wobec sprytu "kolorowych". Stąd ta szalona podwójna inwigilacja stanowiąca kręgosłup historii, mimo że ekscentryczna nie budzi poczucia wrażenia większej manipulacji niż przeciętne przejaskrawianie hollywoodzkich historii biograficznych. Dodatkowo dokumentalna klamra zamykająca projekcję wybrzmiewa ze śmiertelną powagą, kiedy oto w konfrontacji z oszołomami współcześnie nadal giną ludzie wartościowi. Niestety wszelkie radykalizmy nawzajem się napędzają, stanowią dla siebie konieczne paliwo i szybko przygasają kiedy tylko braknie im wroga. To takie proste w teorii i takie dramatycznie skomplikowane w praktyce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj