Kino Spike’a Lee
kryje przede mną jeszcze liczne tajemnice, których jak dotąd w pośpiechu i z
entuzjazmem właściwym dla chęci poznawania twórczości wybitnych bądź
wyróżniających reżyserów nie odkrywałem. Niewiele się też zmieni w tej kwestii
po obejrzeniu najnowszej jego produkcji, gdyż Czarne Bractwo nie wywarło na
mnie wrażenia w rodzaju spotkania z bardzo dużego kalibru sztuką filmową. To
jest właściwie świetne kino rozrywkowe, przez wzgląd na wykorzystanie
kapitalnej wibracji soulu, funky i bluesa sprzed prawie pół wieku oraz barwnego
kolorytu tego okresu (patrz, te afro :)). Taki to też rodzaj ironicznie
złośliwej artystyczno-publicystycznej manifestacji wymierzonej przeciwko
twardogłowemu rasizmowi, na podstawie podobno wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości.
Pomimo jednak kuriozalnego ich charakteru i grubej kreski użytej przez Spike’a
nie widzę powodu by poddawać ich autentyczność pod wątpliwość, a czarnoskórego
reżysera oskarżać o wyssanie ich z palca dla podbicia potrzebnego efektu
prześmiewczego. Trudno bowiem obserwując stan faktyczny wyobrazić sobie, aby
radykalni zwolennicy irracjonalnej teorii o nadaniu rasie białej przez stwórcę
cech świadczących o jej wyższości, intelektualnie w społeczeństwie brylowali, a
ich ostrożność wynikała bezpośrednio z pokory wobec sprytu
"kolorowych". Stąd ta szalona podwójna inwigilacja stanowiąca
kręgosłup historii, mimo że ekscentryczna nie budzi poczucia wrażenia większej
manipulacji niż przeciętne przejaskrawianie hollywoodzkich historii biograficznych.
Dodatkowo dokumentalna klamra zamykająca projekcję wybrzmiewa ze śmiertelną
powagą, kiedy oto w konfrontacji z oszołomami współcześnie nadal giną ludzie
wartościowi. Niestety wszelkie radykalizmy nawzajem się napędzają, stanowią dla
siebie konieczne paliwo i szybko przygasają kiedy tylko braknie im wroga. To
takie proste w teorii i takie dramatycznie skomplikowane w praktyce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz