środa, 30 listopada 2022

Gosford Park (2001) - Robert Altman

 

Klasizm angielski, ostatnie jego tchnienie. Na kamerdynera tacy szlachetnie urodzeni i ci co w marnych warunkach na świat przyszli. Wszyscy w jednym tłumie, ze względu na okoliczności tradycyjnego polowania i przyjęcia w jednym stali domu i w interakcjach poplątanych kombinowali - bo tylko teoretycznie wszystko przez pryzmat podziało na z góry przydzielone role grało. Snobistyczna śmietanka często jednak bez grosza, z ogromnymi zobowiązaniami, a topniejącymi wprost proporcjonalnie do wzrostu beztroski przychodami, bo też i czasy się zmieniły i majątki w postaci nieruchomości zaskakująco szybko stały się kulą u nogi. Sekrety, sekreciki i ta angielska dyskrecja - wszystko w drugim obiegu, plotki, ploteczki, paplanie, kłapanie dziobami o tym co ktoś słyszał, czego się domyśla, co wie o tym Panu, tej Pani. Żadnej w tym względzie pomiędzy klasami w zasadzie różnicy, tylko że jedni paplając uwijają się jak mróweczki, oddani pracy, a drudzy w tym czasie oddają się rozrywkom i wprost obijaniem się profesjonalnie, bo zawodowo. Lepsi i gorsi - etykieta na pokaz, a w rzeczywistości zamiast manier lub pod ich ukryciem słoma z butów wystaje. Oprócz tego oczywiście romanse, pieniądze i ratunkowe interesy o których rozmawiają dżentelmeni, zatroskani o uwagę gospodarza domu. Jeszcze amerykańska gwiazda kina, hollywoodzki producent i jego niby chłopiec na posyłki, taką oto ludzką menażerię uzupełniają. To co powyżej dałem do zrozumienia, to się właśnie przez ponad godzinę dzieje i nagle MORDERSTWO? Wtedy oczywiście „Agatha Christie”, tylko bez Poirota i komisarz jakiś taki niefrasobliwy. Klasyka Roberta Altmana ze znanymi wielce aktorskimi twarzami - według mnie od czasu do czasu po niedzielnym rosole zawsze warto. :)

wtorek, 29 listopada 2022

Gaupa - Myriad (2022)

 


Gaupa wjeżdża z drugą płytą! Zapytacie jaka/jaki Gaupa do cholery i ja doskonale czaje Wasze zapytanie, gdyż jeszcze miesiąc temu o istnieniu tej fantastycznie się zapowiadającej skandynawskiej ekipy pojęcia nie miałem, tak jak teraz mimo że zafascynowany zawartością Myriad jestem, to debiutu tak sumiennie od deski do deski jeszcze nie przesłuchałem. Nic w tym dziwnego, gdyż nie ma co z obecnością w moim życiu tu i teraz nowej grupy przesadzać i póki dwójka się dostatecznie dobrze poznać nie pozwoli, to za jedynkę na poważnie się nie zabiorę. A myślę iż proces rozpoznawania Myriad trwał będzie trochę dłużej niż kilka tygodni, więc raz cierpliwości, dwa taki okres czasu jaki zakładam by wyczuć jej wibrację całkowicie (mimo że to tylko osiem kompozycji), to jednak czas konieczny, bo tu nie tylko całkiem przejrzyste struktury rządzą, ale też w nucie mało skomplikowanej klimat podparty znakomitym użyciem pauz, chwil zwiększonego natężenia dźwięku, kapitalnych detali oraz (i to jest walor charakterystyczny Gaupy) zasysania i delektowania się sposobem śpiewania niejakiej Emmy Näslund, której oto ten styl przypomina manierę ogólnie znanej i jeszcze bardziej szanowanej Björk Guðmundsdóttir. Każda fraza jaką skutecznie mi sprzedaje, to raz ciekawa tonacja, dwa też specyficzna, zdobna w zawijasy aranżacja linii wokalnych, które to zakręty, zwroty, lepy na moją uwagę skoncentrowane raz na wyżej raz na niżej kapitalnie wpijają się w mózg, łechcą i konsekwentnie mnie uzależniają, stąd ostatnio dzień bez odtworzenia Myriad to dzień którego bez tej czynności nie potrafię sobie wyobrazić. Ta panna zwyczajnie mnie okręciła wokół małego paluszka i wydaje się iż jestem już zgubiony, bowiem wobec jej charakterystycznych wokaliz już chyba bezkrytyczny. Dlatego też w tekście przeważa ONA, ale bez równie interesującej nuty ta propozycja nie byłaby tak wyjątkowo pochłaniająca, a sekcja instrumentalna zasługuje na równie szczere uznanie grając niby psychodelicznie, niby stoner rockowo i niby progresywnie - tak po 33,333... procenta na każdą ze stylistyk, a tak wprost pomimo dość oczywistych inspiracji po swojemu, bo ja przynajmniej jeszcze dotąd czegoś podobnego nie miałem okazji poznać, a jak może miałem to i tak w pamięci nie zarejestrowałem. Żeby też być dokładny i nie narazić na z sufitu ściągnięty asumpt, iżby nie próbuje prześwietlić dźwięków Gaupy starannie, to w każdym z powyżej wymienionych gatunków po troszku folku Szwedzi przemycają, więc szacunek do tradycji miesza się tu z ogromną pomysłowością, wyobraźnią i wreszcie (już teraz) z doskonałym warsztatem songwriterskim, dodając każdemu z numerów autentycznego frapującego powabu i tym samym rozpoznawalności. Ponadto muza tak płynie jak zdaje się ona wirować, a dodatkowego argumentu na tak dodają jej też nie odkrywcze, ale jednak znakomicie pasujące i osobne w sensie pomysłu obrazki z klipów. Proszę się zatem nie dziwić że spostrzegam Gaupę jako zespół który furory natychmiastowo może nie zrobi, ale systematycznie i uparcie drapiąc mur może w przyszłości doczekać się statusu nawet kultowego. Chyba nie przesadzam i nie wróżę z fusów?

poniedziałek, 28 listopada 2022

Rękopis znaleziony w Saragossie (1964) - Wojciech Has

 

Plejada ówczesnych najbardziej rozpoznawalnych gwiazd kina naszego - twarzy kilku pokoleń, utalentowanych i wyrazistych naturalnie. Pośród nich zawsze nieco pokracznie naturszczykowaty, jednako zawsze ujmujący Zbigniew Cybulski, tym razem bez swoich charakterystycznych okularów na nosie. Rzecz esencjonalna dla stylistyki, rzecz wrosła w kinematografię polską i otoczona nimbem wręcz obsesyjnego kultu, chodź rzecz jasna nie tak popularna jak późniejsze epickie widowiska Jerzego Hoffmana, które nawiasem mówiąc (zaryzykuję śmiało) właśnie dzięki inspiracji płynącej z adaptacji Hasa być może po części powstały. Rzecz jednako bardziej finezyjna, rzecz dowcipna, rzecz ważna, rzecz niepospolita. Na podstawie głośnej fantastyczno-filozoficznej powieści Hrabiego Jerzego Potockiego, rozbudowana historia nakręcona w udawanych lokacjach Hiszpanii, a dokładnie zbudowanych z jurajskiego wapienia (tutaj chwila na patriotyzm lokalny) podczęstochowskiego Olsztyna. Rękopis jest na swój sposób i na ówczesne możliwości odjechany, popuszczono w nim zdecydowanie wodze fantazji i wątki dziwaczne wzbudzają konsternację, tudzież fascynację widza. Sporo w nim też niemal surrealistycznego poczucia humoru, stąd nie on hula w święta w telewizjach tylko filmy Hoffmana i ja się właściwie nie dziwię. Dominuje dość dzisiaj ascetyczna scenografia, która tworzy mimo to skuteczną iluzję przepychu, zbudowaną z rekwizytów zabawnie groteskowych i jednak taka nie do końca pełna kontrola Hasa nad szczegółami produkcyjnymi, wynikająca z finansowych ograniczeń, bądź świadomego postawienia przez ekipę i reżysera przede wszystkim na treść - bo z braku laku itd. ;) Wyszło reżyserowi realizacyjnie i wizualnie dość umownie, natomiast trudno mi się odnieść do interpretacji tekstu Hrabiego, bowiem nie znam i nikt mnie nie przymusi do spędzenia godzin w mozole bym mógł sam się przekonać jak było, bowiem nie jestem fanem tego rodzaju fantasmagorycznej literatury z okolic Przygód bardziej rozpoznawalnego Barona Munchausena. Oprę się zatem na opiniach tych co w głąb sprawy zdecydowali się wniknąć i oni dają jasno do zrozumienia, iż Has użył tu także w sensie aluzyjnym klasyka w postaci Don Kichota wiadomo kogo, traktując powyższego „niby zwierciadło odbijające wnętrze Rękopisu, podkreślając tym samym oniryczną umowność całej imprezy”. W dziesiątkach detali te tropy i mnóstwo tym samym przestrzeni do popisu dla rozkochanych w badaczach podobnych historyczno-literackich powiązań, których też nie mogę uznać siebie za fascynata, dlatego nie patrzę na Rękopis z punktu widzenia pasji, a najzwyczajniejszego miłośnika filmu który kocham jeśli wzbudza emocje, a wzbudzające skrajne reakcje (kult robi swoje) dzieło Hasa niestety tego co dla mnie w kinie najistotniejsze wywołać nie potrafiło. Doceniam i szanuję zaangażowanie, bo porwać się na taką epicką formę bez odpowiedniej bazy, to też oprócz zuchwalstwa, odwaga nie lada, ale co po odwadze i chęciach kiedy z dzisiejszej perspektywy trzy godziny projekcji, to w moim przypadku dzielenie jej na trzy części by zmagania zakończyć uczciwym odtworzeniem całości. Jak ktoś być może trafnie wbrew stadnemu nadęciu miłośników dzieła zauważył, oto bowiem była to taka Akademia Pana Kleksa dla dorosłych, a że niewielu dorosłych w których dziecka wyobraźnia pozostała, to i w tej teoretycznej rywalizacji Rękopis stoi w stosunku do sienkiewiczowszczyzny na z góry przegranej pozycji. Powiem otwarcie - mnie też lepiej oglądało się pojedynek Łomnickiego z Olbrychskim, za co się wstydzę, bo tym wyznaniem poklasku u wszelkiej maści zachwyconych najbardziej sobą samym intelektualistów, nie wzbudzę. ;)

niedziela, 27 listopada 2022

Entre les vagues / Margot i Alma (2021) - Anaïs Volpé

 

Poniekąd z początku może się wydawać że przesadnie ekspresyjny, męcząco dynamiczny, bo nazbyt energetyczny. Z pewnością nieco przebodźcowany, cholernie nakręcony i tak samo jednak cudowny jak spektakularnie (mimo że kameralnie) zagrany, więc zero nudy i usilne nadążanie za wydarzeniami, które w długim wprowadzeniu są kompletnie spontanicznymi akcjami dwóch przyjaciółek aktorek amatorek, żyjących od szansy do szansy castingowej, liczących że się w końcu uda. Uroczy i szalony, kolorystycznie kontrastowy, wirujący i pulsujący obraz o żywym Paryżu tu i żywym Nowym Jorku w czasie prób nad spektaklem, mogącym w praktyce otworzyć drzwi do kariery. Wizualnie wyrazisty, z doskonałą pracą montażysty i operatora, film który ma warstwy ale też posiłkuje się nagłą zmianą konwencji, choć formalnie zmienia się w nim niewiele. Bowiem to szaleństwo to jedno oblicze obrazu niejakiej Anaïs Volpé - ta twarz potrzebna by zasygnalizować czym jest przewrotność losu. Twarz która nagle przełamana zostaje twarzą dramatyczną, kiedy jedna z przyjaciółek odsłania prawdę o swoim stanie zdrowia. Dla niej aktorstwo, teatr jako ucieczka, jako azyl, wreszcie jak się okazuje miejsce gdzie te dwie pełne energii witalnej dusze spotykają się i odnajdują w tym spotkaniu istotę głębokiej przyjaźni. Mnóstwo skrajnych emocji do doznania, radości i rozpaczy, czyli życie, tak po ludzku ze wzlotami i upadkami młode wciąż życie, a być może już za chwile zdecydowanie przedwcześnie zakończone. Piękny film który też pięknie wygląda, a mimo to raczej niewielu wprost pięknym go określi - taki paradoks, bo trzeba specyficznej wrażliwości, bardzo artystycznej, aby dostrzec, przeżyć i skorzystać z tej niezwykłej lekcji przyjaźni i mądrej pokory wobec okrutnych wyroków losu. To pieprzone życie jest k**** takie niesprawiedliwe!

sobota, 26 listopada 2022

The Wonder / Osobliwość (2022) - Sebastián Lelio

 

Kawał dobrego klimatycznego kina, podobno opowiadającego historię opartą na faktach. Za kamerą w kierowniczej roli Sebastián Lelio, czyli nie byle ostatnio anonimowy reżyser, bo posiadający na koncie takie bardzo dobre tytuły jak Nieposłuszne, Fantastyczna kobieta i "rimejkowana" Gloria, więc to żadna niespodzianka, że The Wonder wygląda dobrze, ale i wciąga nie tylko za sprawą tematu lecz i pasjonująco, choć nieco sennie (walor nie przywara) tematu sprzedania. Atmosfera, obraz plus tajemnica i aktorstwo na wysokim poziomie, równa się bez dokładnie dziesięciu minut, dwie godziny hipnotycznego wpatrywania się w ekran, a to już chyba wystarczająca rekomendacja wypływająca spod klawiatury mojej (he he), by sprawdzić tytuł. Operator doskonale obchodzi się ze światłem, widać iż nie obca mu też sztuka uchwycenia malarskiego krajobrazu, a jego sposób pracy i reżyserska wizja Lelio znakomicie przemawiają do tak samo estetycznej wyobraźni, jak i dobrego gustu artystycznego. Dziewiętnastowieczna Irlandia, torfowiska wrzosowiska, samotny dom, rodzina i jej tajemnica do zbadania. Reakcja tejże i decydującej na podstawie krzywdzących przesłanek (przesądy, patriarchat) niby mądrzejszej starszyzny na prawdę, wstrząsający powód stojący za praktyką wyjaśniająca tajemnicę i uparte tkwienie w religijnej obsesji i zabobonnym amoku. Warto, chociaż nie wiem czy znajdzie zainteresowanie zakochanego bez pamięci w zalewie serialowym netflixowego widza. Pewnie nie!

piątek, 25 listopada 2022

Supereroi / Superbohaterowie (2021) - Paolo Genovese

 

Dziś superbohaterami są ludzie w długich związkach” - taki jest temat przewodni nowego filmu twórcy mega popularnego swego czasu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. Po nie do końca udanym i zwyczajnie nieprzekonującym The Place zrobił kolejny na podobieństwo swego największego hitu przebój potencjalny, generalnie opowiadający o relacjach w związkach i ich ewolucji, bądź dewolucji, pod wpływem czynnika czasu, robiąc to tym razem wystarczająco ciekawie by nie uciec do obowiązków. Bohaterowie z krwi i kości stają się tu poniekąd bohaterami komiksu, pisanego i rysowanego przez kobietę trwającą od dziesięciu lat w stałym, choć niekoniecznie mało burzliwym związku. Koncepcja, a dokładnie jej interesujący walor tkwi w tym, że oto kolejne ukazane wydarzenia tworzą obraz relacji pary, powracając do jej prehistorii modelującej wspólną dekadę, ale też wykraczających poza nią, do lat następnych. Szkoda tylko że przez większość projekcji mało w niej silnych wrażeń, a przez to cierpi ona na niedobór potrzebnych dla zbudowania natężenia i napięcia intensywnych przeżyć. Ponadto w scenariuszu panuje leki chaos i nie łatwo jest powiązać kolejne sceny. Oczywiście nie stanowi to trudnego do zniesienia problemu i chwila większego skupienia wiąże tą nielinearnie opowiadaną, pełną retrospekcji romantyczną gawędę w logiczną całość. Film przez dłuższy czas monotonnie się rozwija i stopniowo nabiera rumieńców, zaczynając oddziaływać wówczas, gdy dramaty dotykają „superbohaterów”. Taka to w ogóle przekrojowo wspominkowa, trochę ambitna, a trochę banalna opowieść, która w dość pospolity sposób została sfilmowana, a żeby mogła zasłużyć na gromkie oklaski, formie narracyjnej życzyłbym większej lekkości, by przykładowo łatwiej właśnie te skoki w czasie sklejać, bo pomimo realizacji bliskiej nudnemu standardowi, to opowiada poruszającą prawdę, którą każdy jednak związek ma swoją, przez mnóstwo (wiadomo) detali napisaną.

P.S. Seans naturalnie został łzawo sfinalizowany, więc mogę być spokojny że kobiety z pewnością kupią tą historię. ;)

czwartek, 24 listopada 2022

Good Luck to You, Leo Grande / Powodzenia, Leo Grande (2022) - Sophie Hyde

 


Mądry film, dojrzały i jak na materiał odważny, to niezwykle też po brytyjsku (a jakże) uroczy. Cudownie zagrany (Emma zawsze miała to coś i tego czegoś czas jej nie odebrał i myślę że nie odbierze), ciekawie w sensie dialogów napisany, zaskakujący obrotem spraw, wreszcie z poczuciem humoru i szczery zapewne jak jasna cholera, szczególnie że wydaje się swego rodzaju osobistym wyzwaniem Emmy Thompson, gdy intymność wspomnień (akurat niekoniecznie aktorki) i potrzeb (być może też aktorki) głęboko porusza. Empatyczny, zmysłowy, ani przez moment nieprzeforsowany, choć temat i okoliczności to jednak stąpanie po grząskim gruncie, inaczej na granicy dobrego smaku. Ważny bezdyskusyjnie, zwięzły bo kameralny, lecz pełnowartościowy, bowiem stanowiący wyczerpujący traktat o znaczeniu cielesności w bardziej intymnym, osobowym niż kulturowym rozumieniu. Film (a bardziej ekranizacja formy bliższej sztuce scenicznej) głęboko humanistyczny, o ludzkich potrzebach i relacjach przez pryzmat przyjemności, ale nie tylko, bowiem to był dialog sceniczny wykraczający poza schemat korzystania i promowania się na kontrowersji. Dlatego zasługuje na uwagę, a ja jeszcze czuję się zobowiązany dodać przestrzegając osoby nieodporne na zachodnioeuropejską "rozwiązłość", że jest tu żigolak (sorki sex worker) fantastycznym psychoterapeutą, a terapia akurat odbywa się nie na ikonicznej kozetce, ale w małym hotelu, na idealnym do baraszkowaniu łóżku. Zresztą terapia obopólna, gdyż zysk z niej też fifty fifty, więc ona daje on bierze, ona reaguje, on korzysta i git. :)

środa, 23 listopada 2022

Illusions perdues / Stracone złudzenia (2021) - Xavier Giannoli

 

Proszę o uwagę! Przed Państwem brawurowa, pełna werwy ekranizacja klasyki! Dynamiczne i o współczesnej wymowie, jednako na wskroś tradycyjne wizualnie widowisko historyczne. Oparte na dziele Honoré de Balzaca, traktujące o przywilejach, elitach, ówczesnych mediach i owej kulturze, lecz przede wszystkim o awansie społecznym zyskiwanym dzięki szczwanemu modelowaniu własnego zachowania, poddając się wymogom konformizmu i pokusom oportunizmu. Widowisko o wymowie łatwo przekładalnej na to co wokół, także teraz, nawet tu, w naszym grajdołku. Wystarczyłoby tylko zamiast wrażliwego poety żyjącego przed prawie dwustoma laty, wprowadzić jako bohatera oddanego pasji internetowego szołmena – wszystko to co towarzyszy dzisiejszej karierze w szołbiznesie bowiem w obrazie Giannoliego jest. Jest układ, cena za niego, zyskana sprzedajna popularność i owacje przekładane na bogactwa materialne, ale i presja oraz wszędobylski hejt, uruchamiany najintensywniej z automatu, kiedy nadepnie się zbyt mocno na niewłaściwą stopę. Poza tym charakterystyczne jednak dla epoki konwenanse, manieryzmy, dokładnie też sukcesy w socjecie młodego prowincjusza, w rzeczywistości plebejusza szukającego dla siebie miejsca na paryskich salonach. Ogólnie mimo wszystko bardzo współcześnie odczytywane kulisy funkcjonowania XIX-wiecznego środowiska wydawniczego, dziennikarskiego, literackiego, przekładanego wprost na dzisiejsze piekiełko celebryckie, tylko ukazanego w ciuszkach bardziej falbaniastych. Rzecz o opiniotwórczości i upadku człowieka bezgranicznie pożądającego sławy - kierującego się chorobliwymi ambicjami i obsesyjnie walczącego z kompleksami, który finalnie traci uważność, kiedy szczyty są już w jego zasięgu. Przyczyną dramatycznego skutku kwestia zgubnego poczucia pewności lub brak wrodzonego cynizmu - a może właśnie brak odporności i naiwność, tudzież zwyczajowo przeszacowanie sił w stosunku do nazbyt wybujałych zamiarów? Może dlatego tak dużo się o zdobywcy siedmiu Cezarów pisze w necie? Zapewne dlatego tak żywo reagują na niego gwiazdy mediów? Bowiem znają tą historię z własnej autopsji, bądź znają wielu tych którzy jej doświadczyli i spalili się w blasku fleszy.

wtorek, 22 listopada 2022

Sanatorium pod klepsydrą (1973) - Wojciech Has

 

Czy to najobfitszy (bo takiej parady żywych nieboszczyków to nawet w filmach o zombiakach nie uświadczysz) i w bonusie jedyny udany polski horror w historii? Tak prowokująco, dosłownie i niedosłownie tekst rozpocznę i zrazu dodam, iż jestem pod ogromnym optycznym wrażeniem, bowiem tak to się myślę wcześniej nie tylko w socjalistycznej ojczyźnie nie kręciło. Z takiej perspektywy, w takich nieoczywistych, wręcz przeczących fundamentom szkoły filmowej miejscach kamery nie ustawiało. Tutaj inne jest też spojrzenie na architekturę zewnętrzną, scenografię wnętrz, z tym ogólnym precyzyjnie zaaranżowanym nieładem i najzwyczajniej czarem posuniętych czasem przedmiotów (praca scenografów, detale przygotowane zachwycają). W tym względzie to jest przełomowe i zdaje się że taki późniejszy mistrz nieograniczonej wyobraźni jak Terry Gilliam mógł kompozycją wizualną firmowaną przez Wojciecha Hasa się inspirować, bo jeśli nie bezpośrednio, to bez wątpienia to widać elementy styczne i powiązania - być może nie bezpośrednie, ale jednak. Wracając stricte do Sanatorium jako dość ciężkiej adaptacji trzech bodajże opowiadań Brunona Schulza, ona jak wspominam zapiera dech rozmachem scenograficznym, tworzy tym samym reżyser dzięki niej niezwykły malarski klimat i surrealistycznymi inklinacjami rozbudza wyobraźnię, ale całej prawdy o tym co myślałem podczas wielce opóźnionego w czasie seansu, kapitalnie zrekonstruowanej wersji nie zamierzam dla zyskania statusu konesera literatury i ambitnego kina zatajać. Niewiele z tego (przepraszam) "bełkotu" zrozumiałem, zdawałem sobie mimo wszystko sprawę, iż w onirycznej tajemnicy "cofniętego czasu - powtórzonego dzieciństwa" brodzę, a pomimo to porozrzucanych puzzli nie scaliłem i tym samym jeszcze mniej bym wyłapał gdybym Sanatorium oglądał jako jeszcze niedorostek, czy nawet dojrzewający mężczyzna, więc siłą rzeczy muszę podważyć zasadność takiej realizacji, gdyż ona tak naprawdę do niewielu widzów jako jasny przekaz dociera, a w większości przypadków efekt wizualny jedynie robi wrażenie. Pod tym względem to ABSOLUT i kino nie tylko przełomowe, ale kino perfekcyjne rzemieślniczo zrealizowane. Niezwyczajne widowisko, z światła, mroku, barwne i klimatyczne, odważne, idące wbrew konwenansom ścieżką freudowskiej koncepcji znaczenia seksu, jak jednocześnie klasyczne użytym językiem Brunona Schulza i na owe czasy nowoczesne wizją scenografa i reżysera. Nieoczywiste, wieloznaczne, niełatwe do interpretacji, podążające luźno za oryginałem, lecz też przytłaczające, niestrawne doświadczenie, które z pewnością jest jakieś - jednak posiada zasadnicze, powyżej sugerowane merytoryczne wady. Nie wątpię, iż dzieło Hasa z pewnością zyskuje kiedy pozna się prozę Schulza, ale mnie dręczy wciąż wątpliwość, czy doskonała adaptacja nie powinna bronić się sama z siebie i być autonomicznym bytem, który nie potrzebuje dodatkowych pogłębionych studiów czy też wcześniejszego przygotowania. Ja widzę w tym niestety megalomanię Hasa i nie pozwalam sobie, aby jego ambicja, czy wręcz arogancja wymuszała na mnie uznanie Sanatoria za arcydzieło w pełnej krasie.

P.S. "Cofnięty czas… w samej rzeczy pięknie to brzmi, ale czymże okazuje się w istocie? Czy dostaje się tu pełnowartościowy, rzetelny czas, czas niejako ze świeżego postawu odwinięty, pachnący nowością i farbą? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zużyty, znoszony przez ludzi czas, czas przetarty i dziurawy w wielu miejscach, przeźroczysty jak sito. Nic dziwnego, toż jest to czas niejako zwymiotowany — proszę mnie dobrze zrozumieć — czas z drugiej ręki. Pożal się, Boże!".

poniedziałek, 21 listopada 2022

Black Mirrors - Tomorrow Will Be Without Us (2022)

 


A to ci (he he) żadna niespodzianka! Nie łudziłem się, choć nie miałbym nic przeciwko gdyby było inaczej niż sobie założyłem! Mianowicie po debiutanckim longu i teraz chwilę przed wydaniem dwójki, kiedy single rozdziewiczałem wiedziałem, że Belgowie z Black Mirrors nie wzniosą się wyżej niż wznieść się zdołali na Look into the Black Mirror, a powód takiego stanu rzeczy leży w niuansie tak produkcyjnym jak i chyba kompozytorskim oraz wykonawczym - że Oni potrafią błysnąć, ale ogólnie to grają jakby jakaś guma ściągała ich w to miejsce z którego usiłują się wyrwać i nie mają pod ręką nożyczek które przecięłyby jej opór i Oni tak ciągną, szarpią się i w sumie nic. Podczas odsłuchu Tomorrow Will Be Without Us towarzyszy mi definicyjnie rozumiane określenie mieszanych odczuć, bo nawet w obrębie jednej kompozycji potrafią wzbudzić entuzjazm, by za moment jakimś rozwiązaniem, tudzież nawet drobiazgiem sprowadzić efekt do poziomu przeciętności, stawiając cały ich wysiłek w okolicach wszystkich tych retro poprawnych ekip, którym brakuje wprost błysku i nigdy nie wychyną poza zainteresowanie totalnych maniaków stylistyki, którzy obsesyjnie łykają wszystko opatrzone odpowiednią gatunkową etykietą. Marcella ma głosowe warunki, ale nie zawsze potrafi je spożytkować, instrumentaliści wiedzą jak uderzać w struny i bęben oraz pomysły ich aranżacyjne często bardzo dobre, a jednak coś do końca nie prądzi i Tomorrow Will Be Without Us cierpi przede wszystkim na zbyt suchym, mało dynamicznym brzmieniu. Chwilami motywy okraszą orientalizmami, innymi razy skorzystają z emocji bluesowych czy z garażowej surowizny zrobią atut, lecz summa summarum jeśli nie wyrywa mnie to z butów to rzucę za chwilę w kąt, bez względu na fakt, że taki trochę akustyczny Ode to My Unborn Child, jak i Through The Eyes Of A Giant, Collapsology (Raise Your Voice) czy zamykający Tears To Share z fantastycznym przesterem zasługują tak na uwagę jak i wręcz na solidne propsowanie. 

P.S. Za okładkę też nie wiem czy dać im pozytywne czy negatywne wzmocnienie, bo sami zobaczcie, ma dosadny charakter i chyba jednak kiczowatą realizację jednocześnie. No naprawdę nie wiem, nie jestem żadnej z dwóch opcji do końca pewien.

niedziela, 20 listopada 2022

Dead Cross - II (2022)

 


Takich płyt nie podsumowuje się po jednym czy dwóch odsłuchach i mimo że to nie jest muzyka nadmiernie skomplikowana i być może jeśli już odrzuca, to przez swoją surową naturę, a nie ekstremalnie rozbudowaną i połamana konstrukcję, bo najzwyczajniej nie jest niestrawna awangardą. All Star fuckin' Band jakim ochrzczę Dead Cross, funkcjonuje teoretycznie w tej niszy stylistycznej do której nie zaglądam tak często jak powinienem, by być obsłuchanym i obeznanym, a tym samym z maksymalną wiarygodnością podjąć próbę analizy. Stąd zdając sobie sprawę z faktu że "nie dorastam", paradoksalnie właśnie oprę się wyłącznie na odczuciach pierwotnych, bez drążenia i poszukiwania na siłę, trwoniąc być może czas - a jeśli pierwsze wrażenie będzie/jest dobre i tym samym zaciekawiające, to odkryje w drugim jej krążku to, czego być może nie dostrzegłem bądź nie zauważyłem na jedynce. Ona (jedynka) fakt że przez pewien czas się kręciła, ale z czasem i pod wpływem natłoku premier odrzucona została na bok i być może właśnie dzięki sprężynie dwójki przypomnę sobie co czułem, tudzież co czuję kiedy jej słucham. Natomiast album opatrzony wprost symbolem dwójki spostrzegam tak! Dwa pierwsze numery fajowe, bo odjechane ale czytelne, więc względnie łatwo przyswajalne i intrygujące, trzeci też ma w sobie magnes, czwarty szalony, rozpędzający się i wyhamowujący na zmianę z prostym nośnym riffem, piąty kosmos, bo wierci i świdruje ale nie popada w przesadę, szósty pędzi i powtarza, ale czy jest repetytywny, musiałbym się jeszcze zastanowić. :) Siódmy zaczyna się tak i w sumie trwa tak, że mógłby śmiało być wbity na ostatni krążek Tomahawk i nie miałbym nic przeciwko bo jest kapitalny, zaś ósmy znałem podobnie jak trzeci, bo latał już na YT jako obrazek, ale ósmy jakoś do mnie nie przemawia, a zamykający dziewiąty to nawet miałby szansę zostać numerem Mr. Bungle, gdybym kompletnie stracił słuch - trochę się droczę, a trochę nie. Tym samym dotarłem do puenty, a ona brzmi - zaczynam poniekąd gubić się co jest materiałem Tomahawk, Mr. Bungle i Dead Cross, bo one ostatnio zbyt się do siebie zbliżyły, bez względu na fakt że wiadomo czym był The Raging Wrath of the Easter Bunny Demo. Wina też samego Pattona i zbiorczo dodam, że Patton (wszędzie tam jak i tu) jest Patton, znaczy jest wulkan i jakby sobie nie pozwolił na wokalną swobodę i nie robił tego co mu tam do łba przyjdzie, to nie byłby też Pattonem, a sekcja instrumentalna i jej umiejętności tylko dodają mu odwagi i zachęcają do łamania zasad, erupcji systematycznej. 

sobota, 19 listopada 2022

Antimatter - Profusion of Thought (2022)

 


Bardzo na plus zaskoczył mnie nowy album Antimatter, gdyż zanim wyszedł i nawet zanim pierwszy singiel się pojawił doczytałem, że ma on być oparty na materiale dotąd niezarejestrowanym, bądź składającym się z odrzutów z poprzednich sesji, więc z góry zakładałem, iż jeśli kompozycje owe nie zmieściły się na krążki poprzednie, to naturalnie mogą być o poziom lub więcej słabsze od konkurencji. Tutaj w tym miejscu niezwłocznie więc donoszę (aby nie wpaść w taką pułapkę stereotypowego myślenia), że Profusion of Thought w żadnym stopniu nie inaczej niż jako pełnoprawny album Antimatter należy traktować. Zawiera bowiem utwory, które nie jestem wręcz w stanie uwierzyć, iż kiedyś w przeszłości nie zmieściły się do programu wydawanych płyt. Utwory brzmiące w stu procentach na modłę antimatterowej stylistyki i nie wnoszące niczego nowego do jej od lat raczej już niezamienialnego trzonu, lecz brzmiące najzwyczajniej dla fana ich stylu znakomicie. Klasyczne patenty tu rządzą - semi akustyczne motywy wspierane ostrzejszymi akcjami w lajtowym kontraście hi-lo z wykorzystaniem progresywnego crescendo oraz rzecz jasna cudownie płynące melodie, okraszane znakomitymi emocjonalnymi solówkami, obok których klawisz sobie poplumka i cudownie zaśpiewa szef całego przedsięwzięcia w osobie Micka Mossa. Z tej perspektywy Profusion of Thought jest do bólu przewidywalne i ani odrobinę nie popycha tej estetyki do przodu, ale bez względu na wykorzystywany szablon (bywa on chwilami odrobinę męczący), to ogólnie w zakresie dorzucania do instrumentalnego fundamentu różnych ciekawych zagrań, patentów oraz detali, to kilku można się doszukać, a swoją dodatkową doskonałą robotę robi tutaj saksofon, który niewątpliwie ratuje kilkukrotnie kompozycje przed pewnie pozorną, ale jednak odczuwalną jednakowością, nie mówiąc już że dodaje aury zmysłowości i ja jestem bardzo na tak, kiedy tak się dzieje. Stąd jestem "wniebowzięty" i słucham tych "odrzutów" jak "zaklęty". :)

piątek, 18 listopada 2022

Služobníci / Słudzy (2020) - Ivan Ostrochovský

 


Każda scena, ujęcie, kadr to fotograficzne cudo. Filtr czarno-biały fenomenalnie zastosowany, bowiem oko które tak ciekawie zobaczyło i wyeksponowało zaiste z regułami fotografii za pan brat i warsztat posiadające znakomity, także niewątpliwie artystyczną wrażliwością obdarzone. W segmencie historii opowiedzianej krótko i na temat (75 minut) sufit - lepiej się nie da, chociaż czemu zabraniać przekraczać granicę. Muzyka towarzysząca wizualnej perfekcji, to niepokojące wręcz trwożące dźwięki niczym z mrocznego thrillera, bądź nawet horroru. Merytorycznie w obrębie podniesionej problematyki szantaże, przekupstwo, manipulacje lękiem i przywilejami. Wykorzystywanie wszelkich dostępnym mechanizmów inwigilacji, by źródło informacji sobie zapewnić i złamać ludzkie życie, jeśli ono na czystym sumieniu idealistycznie miało być oparte. Powstało dzieło ascetyczne, które niewieloma słowami i przeszywającym obrazem daje wiele do zrozumienia i chyba jednak nikogo na wyrost nie usprawiedliwia i oskarża przede wszystkich tych, którzy podłych praktyk wówczas ślepymi admiratorami.

P.S. "Dwaj chłopcy trafiają do seminarium, nie spodziewając się, że poddani zostaną manipulacji i przemocy. Historia łamania charakterów, przyjaźni, siły, bezradności i bezwzględności władzy".

czwartek, 17 listopada 2022

Bodies Bodies Bodies (2022) - Halina Reijn

 

Jest w Bodies Bodies Bodies młodzieżowo (i w tym miejscu powinienem użyć tych wszystkich na czasie określeń, które oczywiście słyszałem ale i na bieżąco przez pryzmat specyfiki wykonywanego zawodu słyszę, ale których na co dzień jednak nie pamiętam, bo nie używam, więc nie będę SZPANOWAŁ), a w zamian napiszę tak jak na ponad czterdziestoletniego smarkacza potrafię, że oglądałem tą akcję odjebaną w domu "McCallisterów" tak, jakbym patrzył na jakiś kosmos mi kompletnie obcy, ale w zasadzie niewiele różniący się w specyfice zachowań od kosmosu którego sam lata temu bylem uczestnikiem we własnej dojrzewającej grupie rówieśniczej, chociaż oczywiście moi starzy nie mieli takiej wypasionej chaty i większość moich ówczesnych przyjaciół (pozdrawiam gdziekolwiek jesteście i cokolwiek teraz robicie) nie mogła pochwalić się odłożoną fortuną na studia, więc niby było podobnie, a w rzeczywistości odpowiednio ekstremalnie proporcjonalnie inaczej. :) Nie mieliśmy wówczas do dyspozycji tej całej gadżetomanii i mimo że życie towarzyskie nie obracało się wokół jednej lampy naftowej, to takie cuda niewidy jak tiktoki, to nawet wizjonerowi Lemowi się nie śniły. W gadce jednak mogliśmy być równie intensywnie nakręceni, choć możliwości i okoliczności dużo mniej sprzyjały postawie dekadenckiej. Tyle w kwestii czysto pamiętniczkowej, inaczej co pamiętam, a co wraz biegiem lat paradoksalnie może być jeszcze bardziej wyraziste, bo to normalne że w wieku przedemerytalnym i emerytalnym oprócz podroży egzotycznych alternatywą tylko zastępująca je nostalgia i sentymenty. :) Ale do rzeczy! Wiele napisać nie mogę, bo spoilerami zasypać tekst i odebrać „przyjemność” w odkrywaniu „prozaicznej” prawdy nie jest trudno. Napiszę tylko za całkiem w punkt sloganami z trailera, że dziki, pokręcony, mocny. Dalej że rozsadza ekran, że wybuchowy, odjechany, nieprzewidywalny - prawdziwa petarda i wytłuszczę że jest w tym sporo prawdy, bo ja na przykład dawno nie widziałem w kinie tak oczywistym czegoś tak dobrego, co jadąc na szablonach i psychologicznych banałach, robi to tak ekscytująco, że nawet „młodzieżowe” kino porywa, inspirując do zdecydowanie niebanalnych rozkmin. I ja to szanuję!

P.S. Przestroga znana płynie - głupie zabawy są niebezpieczne, a z igraszków będą płaczki. Jak mama mawiała.

środa, 16 listopada 2022

Rifkin's Festival / Hiszpański romans (2020) - Woody Allen

 

Nie gra Woody ale tak tworzy postać Morta Rifkina, jakby on sam grał i aktywuje ten myk nie pierwszy raz. Wykorzystuje też w scenariuszu "nadęte pieprzenie" kinowych twórców, ambitnych artystowskich hochsztaplerów, współczesnych cudownych dzieciaków, a dokładnie ich wybujałe nawiązania do wielkich twórców kina europejskiego - do największych nowej fali Godarda, Truffauta i Buñuela, z obowiązkowym oczywiście lansem na Bergmanie i Fellinim. Jednak to tylko tło, scena, ale ten drugi plan pomocny do zbudowania dobrego intelektualnego kontekstu i artystycznej dekoracji, a plan pierwszy i clou programu, to ponownie miłość i relacje w związkach. Psychologiczna analiza z wykorzystaniem dyżurnego u Allena słowa neuroza i innych takich podobnych, na kozetce robiących furorę. Allen kręci to samo, tak samo i kończy tymi samymi od lat puentami, a mimo wszystko nawet w wieku wówczas 84 lat czuć w tym pasję, niewyczerpaną póki co.

wtorek, 15 listopada 2022

Pearl (2022) - Ti West

 

Nowa fala retromani w uderzeniu, a sam trend na staro-nowe wydaje się być w rozkwicie, bowiem możliwości techniczne dzisiaj gigantyczne, a głód kinowej strawy sięgającej po inspiracje z przeszłości po okresie udziwniania i uwspółcześniania filmowej narracji, pozwalający na kręcenie dużo, często i najważniejsze świetnie w starej tradycji. Ti West zrobił tutaj rzecz piękną, przywrócił bowiem pamięć o mało ambitnym lecz rozrywkowo wyjątkowym gatunku, a poza tym do prostej receptury dodał też kapitalnie wychwycone konteksty oraz dobrał takich współpracowników, że Pearl rozkłada skrzydła bardzo szeroko. Nawiązuje tak do obłędnej slasherowej estetyki, jak i do klimatu na wzór Czarnoksiężnika z Krainy Oz, czyniąc główną bohaterkę rozkosznie szaloną. Lecz ta Dorotka spotykająca się i tańcząca ze strachem na wróble marzy o zupełnie innym, wręcz baśniowym życiu, wirując właśnie w ekstatycznym tańcu. Doskonale to zrealizowana, znakomicie zagrana, ekscytująca obrazem, zaskakująco przenikliwą treścią, wreszcie dopełniona klasycznie filmową nutą, rzecz generalnie o przemocy, wściekłości, szaleństwie, bardziej szczegółowo o pragnieniu ucieczki, histerycznym gonieniu za wszelką cenę za sennymi marzeniami, o koszmarnej rzeczywistości ekstremalnie surowego wychowywania, pracy po pracy, przed pracą i jeszcze w czasie pracy na dwieście procent, wreszcie metodycznego pozbawiania złudzeń, a w sferze poza psychologicznej o paleniu, wbijaniu wideł w pierś i siekiery w plecy oraz duszeniu. Wizualnie na poziomie ochów i achów, barwnie z dopieszczeniem detalami scenograficznymi robiącymi skutecznie konieczny klimat. Według receptury niby przewidywalnej ale i z domieszką własnej twórczej inwencji. Dreszczowiec, horror jak się patrzy, rylec buszujący w świadomości niezgorszy. Sączy się i konsekwentnie, z godnym podziwu uporem wlewa niepokój w widza głowę, a widz tak patrzy, obserwuje i chłonie, bo taka jest natura ludzka że człowiek lubi jak go postraszą, wręcz przerażą lub po prostu stosując klasyczne techniki gatunkowe uwiodą. A Pearl uwieść przerażając (monolog oscarowy) potrafi! Brawo Mia Goth!

poniedziałek, 14 listopada 2022

You Won't Be Alone (2022) - Goran Stolevski



Nie było opcji, aby prędzej czy później nie pojawił się ktoś, kto zapragnąłby zyskać popularność opierając się na estetyce, dzięki której na samym początku swojej wciąż krótkiej, ale jakże już nie bogatej kariery Robert Eggers wypłynął. To jest oczywiście w porządku, jeśli jakościowo jest to na podobnie wysokim poziomie i równie sugestywnie ryje bańkę. Fajnie też, jeśli można by odnaleźć w poniekąd kalce, także zręby własnej reżysera tożsamości w stylu, który (czy aby na pewno?) orbituje wokół Czarownicy/Bajki ludowej z Nowej Anglii. Goran Stolevski bez wątpienia nakręcił niepokojące kino i to kino potrafi wejść w łeb i w tym łbie namieszać, a dodatkowo w żadnym wypadku nie jest to schemat jeden do jednego, bowiem nawet jeśli folklor ludowy tu osią, to wokół niej mamy starcie prostoty formy z głębią treści i bliżej jednak temu charakterystycznemu dziełu do narracji spod znaku Terrence'a Malika (taki myk sobie wymyśliłem), niż wspomnianego Roberta Eggersa. Za zapewne psie pieniądze (bo przecież kręcenie w lesie i grotach milionów nie kosztuje) pochodzący z Macedonii, a zamieszkujący bodajże w Australii debiutant swój film prezentowany na Festiwalu w Sundance zrobił, a wrażenie po moim seansie nieproporcjonalnie silne i plakat jako bonus jeszcze kapitalny.

P.S. A może merytorycznie to bardziej po drodze ze Szczęśliwym Lazzaro? Tak mnie teraz olśniło i nie oszukując zastanawiam się, czy jeśliby tu nie zatrudnili jednak gwiazdy w osobie Noomi Rapace, to by przeszedł bez echa większego?

niedziela, 13 listopada 2022

Arctic Monkeys - The Car (2022)

 

Nie spieszyłem s z tą reczką, dałem sobie myślę wystarczająco dużo czasu, by przegryźć się przez ambitną skorupę The Car i wgryźć się w miąższ. Z perspektywy kilku tygodni kontaktu uważam to, co chyba jednak od pierwszych odsłuchów już wiedziałem. Arctic Monkeys jest już zupełnie dla rock’n’rolla stracony i nie będę miał już okazji usłyszeć albumu w ich wykonaniu, który treścią nawiązywałby do AM, a nawet nie będę miał wkrótce szans posłuchania kompozycji bliskich Tranquility Base Hotel & Casino, bo oni już kompletnie w estradowy "glamour" odlecieli, a dowodem dobitnym te wszystkie smyczkowe aranżacje, które niby dopełniają tła, a w rzeczywistości powodują banalizowanie koncepcji, a wręcz balansowanie na granicy kiczu i przykrywanie porywającej rytmicznie istoty tych utworów warstwą chwilami nieznośnie słodkiego lukru. Bowiem sposób w jaki rytmikę genialnie budują i smaczkami aranżacyjnymi częstują, to jest jakaś magia, która to z kolei powoduje, że te dwa startowe single super obrazkami promowane zapowiadały, The Car to będzie cudo nad cudami, a przez fakt że to najbardziej wyraziste i najbardziej dopracowane indeksy na płycie, inne żyją niestety w ich cieniu i tylko może jeszcze tak w stu procentach Hello You im dorównuje. Pozostałe nikną, a przecież nie jakimiś zapchajdziurami, tylko pełnoprawnymi składnikami The Car. Tak, marudzę i zapewne w sumie niezbyt przekonująco, ale mam wciąż to poczucie, poprzednie albumy były w całości właśnie przekonujące, satysfakcjonujące i do wyobraźni przemawiające, wreszcie magnetyczne, a The Car jako zwarta, przykrótka jednak całość cierpi na niełatwy do sprecyzowania niedomiar, bo czas trwania właśnie zbyt krótki i jeszcze piosenki nie wszystkie ekscytujące. Tym niemniej jednak nie jestem rozczarowany, a zwyczajnie nieco niedosyt po wybrzmieniu ostatniej nuty odczuwam. Zapewne to się już nie zmieni, choć nie wykluczam, że klucz do tych numerów które dziś spostrzegam jako nieco miałkie jeszcze odnajdę, bo nie ma mowy, by ktoś kto potrafił napisać takie dzieła jak There'd Better Be a Mirrorball i Body Paint, jednocześnie mógł położyć pozostałe.

P.S. Ok ok! Trochę się poniekąd droczę. Przecież dotarłem też do miąższu I Ain't Quite Where I Think I Am, Big Ideas i wspaniałego Sculptures of Anything Goes. :)

sobota, 12 listopada 2022

Causeway / Most (2022) - Lila Neugebauer

 

Aż dziwne, że w filmie o młodej żołnierskiej weterance, która po odniesionych na misji obrażeniach wpierw wraca do sprawności w stworzonym dla tego rodzaju celu kameralnym domu opieki, by powrócić finalnie do rodzinnych stron i musieć rozpocząć nowe życie, nie ma ani grama patosu czy w takich sytuacjach obowiązkowego na każdym kroku podkreślania amerykańskiego mega patriotyzmu. W zamian jest skupienie na tym co najważniejsze, a co sprowadza się do przyziemnego przyjmowania na klatę konsekwencji i dostosowywania się do nowych wyzwań w tzw. życiu po życiu. Poszukiwaniu na nowo własnego miejsca, przezwyciężaniu słabości, traum na swój sposób przepracowywaniu i jak w tym przypadku scenariusz proponuje, lokowaniu platonicznych uczuć w człowieku też przez los doświadczonym, choć nie z takiej samej przyczyny z bólem przeszłości walczącym. Ta historia dobrze że w trakcie ewoluuje, skutecznie uciekając od powiązań z armią i służbą, unikając największych banałów, a podążając głębiej w ludzką psychikę i harmonijnie rozkładając balans zainteresowania pomiędzy dwie główne postaci, poszukujące nawzajem przyjaźni. Dlatego prawdopodobnie mnie wciągnęła, a zasługa w tym także doskonałego aktorstwa, przekonująco zmanierowanego w stronę specyfiki zachowań ludzi z obserwowanych w tle rejonów geograficznych. Ludzi ze słabych dzielnic miasta może nie widma, ale zdecydowanie różniącego się od innych wielkich, szczęśliwych, bo śnieżną bielą uśmiechniętych metropolii. To miejsce to wciąż jeszcze sponiewierany przez żywioł Nowy Orlean, a dokładnie miasto raczej smutne, leniwe, doświadczone przez los podobnie jak bohaterowie tej kameralnej perełki, która dla jednych będzie synonimem prostoty i wprost życiem, a nie udawaniem życia, a dla innych potwornie nudnym mało komercyjnym zakalcem z jakimiś nadętymi ambicjami poruszania czułych strun emocjonalnych bez teatralnych gierek.

piątek, 11 listopada 2022

See How They Run / Patrz jak kręcą (2022) - Tom George

 

Punktem wyjścia (pozwolę go sobie nazwać zaczynem) dla tej zrobionej na półwzór stylu Wesa Andersona groteskowo czarnej angielskiej komedii, jest próba przeniesienia klasyka Agathy Christie z desek teatralnych do sal kinowych i błyskawicznie tragicznie zakończone perypetie reżysera podczas pracy nad tym zleceniem. Zatem mamy większość patentów Wesa wraz z narracją wiadomo że bohatera głównego (ale tylko na początek - bo za chwile jest myk) oraz nie mamy jednak takiego rozmachu, bo jest bardziej powściągliwie (a może jednak z mniejszą wyobraźnią), za to szacunkiem właśnie dla kryminalnego wzorca stworzonego przez najpoczytniejszą pisarkę gatunku. Jest barwnie, strojnie i z przepychem scenograficznym, jednakże mniej niż u Andersona abstrakcyjnie, chociaż z poczuciem humoru absolutnie nie jałowym - fachowo sarkastycznie dostosowanym pod potrzeby intrygi w duchu lajtowego suspensu. Jest ten mało sympatyczny reżyser bohater i akcja podług prawideł klasyki gatunku, czyli najmniej (he he) sympatyczna postać pada trupem, obligując do kluczowego zadania pytanie, któż zabił? Zdjęcia, ujęcia, sposób w jaki kamera przemyka i jak kadruje - równocześnie w rożnych lokacjach, pstryknięte miejsca i postaci w dzielonym ekranie. Perspektywa zerknięcia, okiem mrugnięcia i maniera aktorska parateatralna, ale jeszcze bardziej inaczej i scenariusz przewrotny, lecz nie kompletnie stylistycznie wywrotowy, choć ironiczny i absurdy podniesiono w nim do rangi sztuki oraz (u hu hu) treść intrygująca swą nie tylko plastycznością, dzięki której można wiele i niepoważnie jeszcze więcej, w rytmie na pewno nie na dwa. :) Aktorzy to tu ci moi ulubieni (Sam Rockwell, Saoirse Ronan i Adrien Brody) w doskonałej a jakże formie, bo bez tej ich kapitalnej szarży w graniu, to nie byłoby tak że banan na gębie i gdyby nie gwarno i połyskliwie werbalnie, to nie byłoby jeszcze jego na gębie większego. Kryminalna zagadka, taka quasi teatralna dla fanów brytyjskości i humoru inteligentnego gratka. Innymi słowy w dobrym guście filmowe wygłupy, więc niby czemu by nie? Ja na ten przykład nie wiem niby czemu i dziękuje już prawie za uwagę. :)

P.S. Tu nawet chyba miga Whitehaven Mansions. No wiecie, ta kamienica w której mieszkał Hercules Poirot. Albo jakaś taka do złudzenia podobna - choć nie, to na stówkę ona. 

czwartek, 10 listopada 2022

The Phantom of the Open (2021) - Craig Roberts

 

Z robotniczej dzielnicy na salony zawodowego golfa, czyli coś w rodzaju znikąd do sławy, w dodatku w bardzo dojrzałym wieku! Historia prawdziwa, nie do uwierzenia, ale co mam dokładnie na myśli sprawdźcie sobie Drodzy Państwo zerkając na streszczenie fabuły w jakimś bardziej poważanym niż mój blog internetowym "periodyku", który zawsze w przypadku filmowej recenzji ma w zwyczaju wypełniać wszystkie recenzenckie przykazania. Tam będzie wstęp, rozwinięcie i zakończenie, ale i akapit o fabule, akapit o technicznych właściwościach i akapit ocenny. Ja teraz skupię się na pierwszym, innym razem na drugim albo trzecim, bądź wspomnę o wszystkim po trochu, czy też o żadnym właściwie z nich, bo lubię, bo tak - bo nie mam wobec siebie żadnych wymagań i żadne teoretyczne zobowiązania mnie nie interesują. The Phantom of the Open, to według mnie wyłącznie to co poniżej - czyli odlotowa biografia skromnego odlotowca, zrealizowana z finezją i bez wciskania się w wąskie gatunkowe ramy. Ale to żadne zaskoczenie, kiedy za kamerą staną Craig Roberts, znany młodzieniec (rocznik 91) tak z ról aktorskich (Submarine), jak i ostatnio z pracy reżyserskiej. Niedawno taka fajna Eternal Beauty, a teraz równie fajne, a zarazem cudnie kolorowo liryczne, niczym baśń o Kopciuszku The Phantom of the Open. Ze wspaniałą obsadą i sympatycznymi jej rolami. Sally Hawkins i Mark Rylance jako postaci realne, lecz w oczach Robertsa i według jego koncepcji osobliwie nierzeczywiste. Milutko, bezpretensjonalne, cieplutko i bez wysoko unoszonego podbródka. Ja w tej realizacji widzę fajną scenografię, fajną charakteryzację, fajną manierę, fajnych aktorów i rzecz jasna fajną historię, fajnie opowiedzianą. :) Kompletnie niepoważnie, kompletnie jednocześnie na serio, bo mądrze i z humorem. Oryginalnie wzruszająco i relaksująco o marzeniach oraz ich realizacji. Ja bawiłem się setnie, a jak się śmiałem, to wybuchałem tym śmiechem, więc trudno bym napisał inaczej niż fajnie o fajnym. :)

środa, 9 listopada 2022

Where the Crawdads Sing / Gdzie śpiewają raki (2022) - Olivia Newman

 

Jest odczuwalny wzrusz, poczucie przejęcia na poziomie najbardziej podstawowych odruchów emocjonalnych, bo jest to film bardzo malowniczy i kobiecy, na podstawie podobno powieści którą zapewne kobiety uczyniły bestsellerem i to żaden zarzut czy też kamuflowana drwina, bowiem pomimo świadomości że tak wprost miał scenariusz zagrać na uczuciach, to zagrał też na nich w moim przypadku. Dość grubymi niby nićmi szyte zabiegi, od scenariusza po aktorstwo, ale coś w tej historii było takiego, co nie pozwoli mi teraz bezpardonowo krytykować i czepiać się okazale widocznej pokusy opierania oddziaływania na ckliwości wykorzystywaniu. To prawdopodobnie ta tradycyjna forma, kojarząca się ze starym kinem sprzed ponad nawet sześćdziesięciu laty. Kinem które może dzisiaj nie imponuje efektownością narracyjnych rozwiązań, lecz uwrażliwia posiłkując się anty trendziarską prostotą pięknego obrazu i archetypicznej miłości. Mnóstwo we wspólnym hicie Delii Owens i Olivii Newman stereotypów, oczywistości w brud, ale też prawda uniwersalna o podłości ludzkiej, odrzuceniu, niezrozumieniu, wreszcie wyszydzeniu, zaszufladkowaniu, osądzeniu i strachu przed nieznanym, innym, niecodziennym. W tym wymiarze mnie najbardziej wzrusza i budzi odruch złości, że ludzie to raz nie mają litości, dwa tak łatwo stygmatyzują i wyciągają wnioski, które są dla nich najwygodniejsze. Bowiem skomplikowanie świata i różnorodność indywidualnego życia, doświadczeń jednostkowych powstrzymuje od próby empatycznego zrozumienia, a i zwyczajnie łatwiej jest kierować się przekonaniami podsuwanymi, niż tymi zdobytymi własnym wysiłkiem i praktyką. Stąd też ta szablonowa przypowieść jest tak przewidywalna, ale równocześnie przez to także wartościowa, bo ona o konfrontacji skromności z zadufaniem, prawdy z kłamstwem, wreszcie naturalnej, bo wywodzącej się z praw przyrody sprawiedliwości, ze sprawiedliwością zarozumiałego człowieka i myślę, iż należy przypominać aby nie przejść nie tylko nad tym filmowym banałem do porządku dziennego, nie przyzwyczaić się i finalnie nie uodpornić znieczulając. Może jest to odpicowana wizualnie staromodna bajeczka z wątkiem tragedii oraz wątkiem kryminalnym - wątkami które dbają żeby nie było to czysto harlequinowskie widowisko, więc pewnie wzbudza mieszane odczucia i widzów dzieli, a ja podzielam bo rozumiem jednych i drugich wątpliwości, tudzież zarzuty.

wtorek, 8 listopada 2022

The Blue Stones - Pretty Monster (2022)

 


Ot to takie wielkie, jeszcze nie sprzed ponad tygodnia piątkowe zaskoczenie, bo wiedziałem że cos w obozie TBS w kierunku nowego albumu się dzieje, gdyż systematycznie zaczęli częstować nowymi singlami i na kilka dni przed tym zaskoczeniem dali do zrozumienia, iż należy oczekiwać informacji związanych ze świeżym wydawnictwem, lecz absolutnie się nie spodziewałem że miast podania daty premiery oraz szczegółów track listy i okładki, oni wrzucą od razu nowy krążek. No fajnie, super nawet, ale też szok, bo fajnie i super nawet jest podgrzewać atmosferę i dozować szczegóły, związane z kolejnym studyjnym efektem pracy. No ale się otrząsnąłem z dezorientacji i nieco wciąż onieśmielony odpaliłem Pretty Monster, więc co w związku z tym następuje teraz po kilkunastu kontaktach ośmielam się donieść. Album to zaiste wartościowy tak jak te poprzednie, które po premierach kręciły się u mnie w kółko, dając mi mnóstwo pozytywnych wrażeń, które z kolei fantastycznie łączyły przebojowy ich potencjał z całkiem przecież niebanalnymi aranżacjami w całkiem przecież banalnej ostatnio estetyce duetów grających oszczędnego rocka na bluesowo-funkowych resorach i od czasu do czasu zahaczającego o garażowe niemal granie. Pretty Monster akurat tego garażu nie ma już w  sobie wcale i jego cechą wyraźną radiowy potencjał, który w sumie na każdej innej płycie grupy miał niebagatelne znaczenie. Tyle tylko że wówczas poprzez wciąż względną świeżość aranżacyjną z jaką Kanadyjczycy do mnie przychodzili, to ta chwytliwość nie była spostrzegana jako ewentualny ciężar z jakim po wielokrotnych odsłuchach trzeba będzie się zmagać, ale stały element towarzyszący systematycznemu odnajdywaniu w ich numerach ciekawych detali. Obecnie jest nieco inaczej, bo to się błyskawicznie w głowę wkręca i boję się, iż poznałem już na tyle dokładnie specyfikę z jaką piszą swoją muzykę, że cóż - ona mnie może znudzić. Oby jednak tak nie było i oby było tak, że w Pretty Monster będę się wkręcał dłużej i z Pretty Monster pozostanę dłużej niż z jakimiś prostymi popowymi piosenkami, a jest to możliwe, chociaż podkreślam coś mi mówi że przekraczają właśnie granicę i ja jestem już syty, więc jeśli jeszcze nie teraz to na następnym krążku życzyłbym sobie więcej zaskoczenia, nie tylko na poziomie wciąż fajnego, ale jednak powodującego przesyt jarania się nowymi numerami, będącymi w zasadzie kopiowaniem patentów z tych już znanych. Wiem że ich na to stać!

poniedziałek, 7 listopada 2022

Thirteen Lives / Trzynastu (2022) - Ron Howard



Historia przez media swego czasu mocno nagłośniona i na bieżąco jak kojarzę relacjonowana. Akcja ratunkowa, która dla takiego fachowca jak Ron Howard okazała się idealnym fundamentem na którym mógł wznieść typową dla siebie hollywoodzką konstrukcję. Jak widzę wszystkich szczegółów zmagań z naturą wówczas jednak nie znano, lub nie ujawniano, a to w jaki sposób udało się uratować trzynastu chłopców z drużyny piłkarskiej odciętych przez intensywne deszcze zalewające w porze monsunowej jaskinie do której weszli, to pełna brawura i ogromne ryzyko. Stąd ta laurka dla bohaterów owych wydarzeń jest całkowicie zasłużona i nie zgłaszam sprzeciwu, że ją się jako filmowy hołd dla poświęcenia oddało. Howard robi swoje, ogranicza wprowadzenie do absolutnego minimum i z miejsca niemal przechodzi do rzeczy, a sam z siebie trzymający w napięciu realistyczny scenariusz wystarczająco skutecznie napędza ekranowe wydarzenia, czyniąc to czego można było się spodziewać, czyli dając kino bez oryginalnego charakteru, za to z wprost oddziałującymi emocjami. Zbudowano dramaturgię, widz przeżywa to co obserwuje i ten czas przed ekranem mija znacznie szybciej niżby te 150 minut projekcji zapowiadało, bo technicznie wszystko gra bez zarzutu i robi wrażenie też sposób w jaki zdjęcia powstały. Nic więcej chyba dobrego oprócz zwrócenia jeszcze uwagi na świetnego Viggo Mortensena jednak o Trzynastu nie mogę napisać.

niedziela, 6 listopada 2022

Nahschuss / Ostatnia egzekucja (2021) - Franziska Stünkel

 

Lars Eidinger był bardzo dobry jako Komendant obozu w Poufnych lekcjach perskiego Vadima Perelmana i jest też doskonały jako tajny współpracownik Stasi w  ostatniej egzekucji Franziski Stünkel. Posiada on bowiem ten rodzaj prezencji i te właściwości fizyczne, które pozwalają mu kapitalnie odnaleźć się w historycznej charakteryzacji, w kostiumach z epoki, ale i mimika jest jego równie dobrą stroną. W filmie raczej mało znanej reżyserki ukazuje fascynującą metamorfozę mentalną i bardzo przekonująco odgrywa jej specyfikę. Jako wrażliwy człowiek, „jajogłowiec” w świecie służby bezpieczeństwa przechodzi proces utwardzania i znieczulania, lecz na tyle nieskutecznie, że charakter podłej pracy miast stać się jego naturalną skórą, przeszkadza mu, pozostawiając w nie do końca zagłuszonym sumieniu bolesne szramy. Wyczerpująca psychicznie praca, która przynosi tak finansowe profity jak i uprzywilejowanie, staje się jednak coraz większym ciężarem, którego noszenie w sobie zdecydowanie przerasta bohatera. Szantaże i przemoc psychiczna oraz poczucie współodpowiedzialności za śmierci figuranta, nie idą w parze z osobowością wciąż związaną z etyczno-moralnymi imperatywami, wdrukowanymi w osobowość jego, co odbija się przede wszystkim na stanie emocjonalnym, więc i oczywiście na życiu prywatnym. Sam film natomiast jest precyzyjny i konsekwentny, tak w sensie wizualnej formy, jak i ducha. Z pewnością nie porywa, ale też nie nuży, bo dużo dzieje się w mrocznej ciszy i pomiędzy wierszami. To kategoria ostatnio bardzo popularna - kategoria z autentyzmem eksplorująca czasy komunizmu w Europie Wschodniej.

P.S. "Berlin Wschodni, rok 1981. Zwabiony propozycją prestiżowej profesury ambitny naukowiec zostaje wciągnięty do pracy w Stasi NRD. Kiedy jego codzienność zaczynają wypełniać szantaż, przymus i inwigilacja, zaczyna żałować swoich decyzji."

Drukuj