Jedyny problem jaki mam z takim graniem, to ta tendencja
wśród tych, co tego rodzaju młóceniem się parają, by do oporu krążki zapełniać.
Przez to materiały stają się zwyczajnie ciężkostrawne i męczące. Z natury to dźwięki,
co gniotąc ciężarem, spowijając mrokiem i emocjonalnym dołem do łatwych w
odbiorze nie należą, stąd nadmierna ilość tego „dobra” jest często wyzwaniem
ponad moje siły. Niemal osiemdziesiąt minut nawet w towarzystwie ciekawych
rozwiązań aranżacyjnych, na zmianę chwytliwych i ultra ciężkich riffów, w
przypadku najnowszej odsłony ekipy zza wielkiej wody, to dla mnie zbyt wiele. Po
kilku seansach z tym monolitem powyżej zaznaczona oczywista refleksja nie daje
mi spokoju. Gdyby The Crash & the Draw w nieco ponad trzech kwadransach zamknąć i ograniczyć
do pewnego rodzaju esencji, w moich oczach krążek nabrałby zgrabnych kształtów,
których powab byłby zdecydowanie intensywniejszy. W obecnej formie niestety
nadmierna masa przytłacza i finalnie monotonią trąca. Rozumiem, iż rozmiary w
tej estetyce zdają się mieć kluczowe znaczenie, a hasło „zmiażdżyć słuchacza”
jest przewodnim dla jej twórców. Uparcie jednak postulowałbym o umiar, bo
paradoksalnie im w rozsądnych proporcjach mniej tej miazgi tym wyraźniej
odczuwalne wszelkie jej walory. Numery wtedy nie zlewają się w jedną
bezkształtną substancję, tylko uwypuklają charakterystyczne cechy konstrukcyjne. Nie
są powielane w schematycznym układzie, a siła ich rażenia jest bardziej
precyzyjnie naprowadzana. Może moja ograniczona znajomość tej gatunkowej
konwencji nie predestynuje mnie do eksperckich wniosków. Mam jednako laickie
przekonanie, opierane na zwykłej uniwersalnej wrażliwości muzycznej, że tych
świetnych pomysłów na tym krążku starcza na w przybliżeniu minut pięćdziesiąt,
a reszta to niepotrzebne nabijanie licznika. Terapia wyszczuplająca na dobre by
wyszła, a za wzór powinien, Blindead z Affliction posłużyć. Niewiele ponad trzy
kwadranse w wykonaniu rodaków, to bogate emocje, które po każdorazowym finale na
nowo chce się przeżywać. The Crash & the Draw bez wątpienia ma potencjał na podobnym
poziomie, przykro jednak, że został on nieprzyzwoicie rozciągnięty, niczym
markowe dresy karka spod remizy. Gdyby one opinały wypracowane tonażem mięśnie
pewnie więcej wzroku gorącego towaru by przyciągnęły. :) Tak to widzę i tego
porównania z portkami karków się nie wstydzę. To skojarzenie proszę wyłącznie z
wagą kompozycji Minsk łączyć.
P.S. Wyróżniam i jako
fundament ustawiam te wyborne kompozycje: Within and Without, To You There Is No End, To the Garish Remembrance of Failure, When the
Walls Fell i cztery odsłony Onward Procession.
Nowy Minsk jest trochę przydługi i można by go skrócić ale po kilkunastu przesłuchaniach idzie się przyzwyczaić i człowiek zaczyna dochodzić do wniosku, że w zasadzie nie wiadomo co by stąd wyrzucić. Ja ewentualnie pogrzebałbym trochę przy utworach - innej opcji nie widzę. Na początku nie mogłem przyzwyczaić się do nowej odsłony zespołu (poprzednie dwa, zupełnie inne, albumy uwielbiam) ale teraz TCATD wciągam jak bocian żabę;)
OdpowiedzUsuńMęczy mnie ten album jednocześnie i intryguje, nawet bardzo. Może po wielokrotnych odsłuchach ogarnę temat w całości. :)
UsuńA słuchałeś ich poprzednich albumów? Sprawdź chociażby "Embers" z "The ritual fires of abandonment" lub "Almitra's premonition", "Means to an end" i "Crescent mirror" z "With echoes in the movement of stone". To jest dopiero miazga.
OdpowiedzUsuńZnam częściowo, pewnie sprawdzę dokładnie.
UsuńSprawdź koniecznie - warto. Wpadnij do "Rolowego Świata Muzyki" - pełno u mnie o podobnym graniu.
Usuńbtw. Fajny blog, gust podobny no i lubię szykiem przestawnym pisanie:)
Pewnie, już wrzucam fanpage'a do obserwacji. Pozdrawiam
Usuń