piątek, 24 kwietnia 2015

Inherent Vice / Wada ukryta (2014) - Paul Thomas Anderson




Właśnie seans z Inherent Vice zaliczyłem, znaczy kolejną odsłonę nieprzeciętnej jakości talentu Paula T. Andersona miałem okazje smakować i spieszę natychmiast swoimi refleksjami się podzielić. Obraz oryginalny, rzekłbym specyficzny, inteligentny, dodałbym przenikliwy, błyskotliwy i szczwany. Gorzki i zgrywny zarazem i co jego najwyraźniejszym atutem, z fenomenalnym klimatem. Tak to już u tego Andersona bywa, że jak film kręci to jak nikt inny potrafi uchwycić ducha czasów i miejsca w których akcje umieszcza! To kino efektowne i efektywne zarazem, gdzie nietuzinkowe podejście do materii nie przytłacza sensu i treści. Dla mnie kapitalnie spędzone dwie i pół godziny, z całą plejadą wybitnych person w obsadzie - z takimi tuzami na czele jak Benicio Del Toro, Josh Brolin, Owen Wilson i przede wszystkim niesamowitym Joaquinem Phoenixem. W rolach, które na długo w mojej pamięci zakotwiczą i układem odniesienia dla przyszłych ocen kolejnych aktorskich popisów się staną. Bo jakość występów, jakie z ekranu się sączyły ponadprzeciętnie wysoka, a zasługa tkwiąca nie wyłącznie w samych hollywoodzkich gwiazdach. Są właśnie wśród reżyserskiej elity, takie oto postaci, które z aktorskich indywidualności maksimum wyciągnąć potrafią. Przenieść rzemiosło na poziom sztuki i pełen aktorski potencjał z rzeczywistym efektem zrównać. Tego Anderson błyskotliwie dokonał, łącząc w jednym dziele koncertowe kreacje z niezwykle przekonującym klimatem i intrygującą zawartością treści w treści. Przez bite 150 minut przykuwał moją pełną uwagę fabułą, ekscytował dialogami, detalami w mimice postaci gęsto nagromadzonymi - oczarowywał obrazem i muzycznym tłem fascynacje podsycał. Dał powody do refleksji i bezpretensjonalnej zabawy, z dawką humoru niebanalnego w dominujących proporcjach. Uczynił też coś, co w tak doskonałej formie w kinie trudne do uzyskania. Tak ukształtował relacje między kluczowymi bohaterami, iż napięcie seksualne niemal do wrzenia doprowadzone. Bez bezpośredniej dosłowności, niemal wszystko w dialogach i gestach, pomiędzy wierszami gęsto poupychane. Tą charakterystyczną dla lat siedemdziesiątych bezpruderyjną, dymem zioła spowitą hipisowską aurę fenomenalnie odwzorował, a teatralna poniekąd przerysowana prezentacja jej swoistych cech, idealnie wtopiona w konwencje została. Wiem, rozumiem, świadom absolutnie jestem, iż to produkcja, która nie wszystkich przekona, bo to Andersona podejście do filmowej substancji niepowszednie i pewnej osobliwej optyki u widza wymagające. Ja rzecz jasna do bólu subiektywnie entuzjastycznie nastawiony, tej magii bezgranicznie się poddałem i z odpowiedzialnością za słowo stwierdzam, iż pomiędzy przewidywalnością kina standardowego i często niewspółmiernie ambitnych założeniach kina intelektualnego - gdzieś na styku oryginalnej formuły i efektywnej treści swoją przestrzeń Paul Thomas Anderson odnalazł, każdym autorskim dziełem dając możliwość kontaktu ze sztuką wielkiego formatu. 

P.S. Wiem, Joaquin Phoenix zasłużył, by słowo więcej niż jedno tylko o jego roli napisać. Ale jakbym o tym majstersztyku teraz zaczął się rozpisywać, to pewnie tekst bym objętościowo potroił, a zasady by być zwięzłym jednak do konsekwencji mnie obligują. Zatem się powstrzymam, bo gdzie bym był teraz, w jakim gigantycznym chaosie się miotał, gdyby nie reguły, szczególnie te samemu sobie narzucane. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj