Właśnie
seans z Inherent Vice zaliczyłem, znaczy kolejną odsłonę nieprzeciętnej jakości
talentu Paula T. Andersona miałem okazje smakować i spieszę natychmiast swoimi
refleksjami się podzielić. Obraz
oryginalny, rzekłbym specyficzny, inteligentny, dodałbym przenikliwy,
błyskotliwy i szczwany. Gorzki i zgrywny
zarazem i co jego najwyraźniejszym atutem, z fenomenalnym klimatem. Tak to już
u tego Andersona bywa, że jak film kręci to jak nikt inny potrafi uchwycić
ducha czasów i miejsca w których akcje umieszcza! To kino efektowne i efektywne
zarazem, gdzie nietuzinkowe podejście do materii nie przytłacza sensu i treści.
Dla mnie kapitalnie spędzone dwie i pół godziny, z całą plejadą
wybitnych person w obsadzie - z takimi tuzami na czele jak Benicio Del Toro, Josh Brolin, Owen Wilson i przede wszystkim niesamowitym Joaquinem Phoenixem. W rolach,
które na długo w mojej pamięci zakotwiczą i układem odniesienia dla przyszłych
ocen kolejnych aktorskich popisów się staną. Bo jakość występów, jakie z ekranu
się sączyły ponadprzeciętnie wysoka, a zasługa tkwiąca nie wyłącznie w samych hollywoodzkich gwiazdach. Są właśnie wśród reżyserskiej elity, takie oto
postaci, które z aktorskich indywidualności maksimum wyciągnąć potrafią. Przenieść
rzemiosło na poziom sztuki i pełen aktorski potencjał z rzeczywistym efektem zrównać.
Tego Anderson błyskotliwie dokonał, łącząc w jednym dziele koncertowe kreacje z
niezwykle przekonującym klimatem i intrygującą zawartością treści w treści. Przez bite 150 minut przykuwał moją pełną uwagę fabułą, ekscytował dialogami, detalami w mimice postaci gęsto nagromadzonymi - oczarowywał obrazem i muzycznym
tłem fascynacje podsycał. Dał powody do refleksji i bezpretensjonalnej zabawy, z dawką humoru
niebanalnego w dominujących proporcjach. Uczynił też coś, co w tak doskonałej formie w
kinie trudne do uzyskania. Tak ukształtował relacje między kluczowymi
bohaterami, iż napięcie seksualne niemal do wrzenia doprowadzone. Bez
bezpośredniej dosłowności, niemal wszystko w dialogach i gestach, pomiędzy
wierszami gęsto poupychane. Tą charakterystyczną dla lat siedemdziesiątych
bezpruderyjną, dymem zioła spowitą hipisowską aurę fenomenalnie odwzorował, a
teatralna poniekąd przerysowana prezentacja jej swoistych cech, idealnie
wtopiona w konwencje została. Wiem, rozumiem, świadom absolutnie jestem, iż to
produkcja, która nie wszystkich przekona, bo to Andersona podejście do filmowej substancji niepowszednie i pewnej osobliwej optyki u widza wymagające. Ja
rzecz jasna do bólu subiektywnie entuzjastycznie nastawiony, tej magii bezgranicznie się
poddałem i z odpowiedzialnością za słowo stwierdzam, iż pomiędzy przewidywalnością
kina standardowego i często niewspółmiernie ambitnych założeniach kina
intelektualnego - gdzieś na styku oryginalnej formuły i efektywnej treści swoją
przestrzeń Paul Thomas Anderson odnalazł, każdym autorskim dziełem dając możliwość
kontaktu ze sztuką wielkiego formatu.
P.S. Wiem, Joaquin Phoenix zasłużył, by słowo więcej niż jedno tylko o jego roli napisać. Ale jakbym o tym majstersztyku teraz zaczął się rozpisywać, to pewnie tekst bym objętościowo potroił, a zasady by być zwięzłym jednak do konsekwencji mnie obligują. Zatem się powstrzymam, bo gdzie bym był teraz, w jakim gigantycznym chaosie się miotał, gdyby nie reguły, szczególnie te samemu sobie narzucane. :)
P.S. Wiem, Joaquin Phoenix zasłużył, by słowo więcej niż jedno tylko o jego roli napisać. Ale jakbym o tym majstersztyku teraz zaczął się rozpisywać, to pewnie tekst bym objętościowo potroił, a zasady by być zwięzłym jednak do konsekwencji mnie obligują. Zatem się powstrzymam, bo gdzie bym był teraz, w jakim gigantycznym chaosie się miotał, gdyby nie reguły, szczególnie te samemu sobie narzucane. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz