środa, 8 kwietnia 2015

Opeth - Blackwater Park (2001)




Jakie efekty mogła przynieść współpraca grupy Mikaela Akerfeldta ze Stevenem Wilsonem? Odpowiedź dla otwartych na rozwój fanów opethowskiej twórczości była jasna - wyłącznie wyborne. Może jedynie zwolennicy archetypicznej muzycznej formuły, jaką na początku kariery Opeth realizował mogli mieć uzasadnione obawy. One usprawiedliwione spoglądając na zawartość Blackwater Park, bo całkowicie zniknęły te surowe kontrasty charakterystyczne dla trzech czy nawet czterech poprzednich krążków, a w zamian pojawiły się w pełni spójne kompozycje korzystające z przepisu, agresywnie na zmianę ze zwiewnie jako jedynie punktu wyjścia, a nie celu samego w sobie. One pozostają sednem utworów, jednak brzmienie cieplejsze i aranżacje doskonalsze sprawiły, iż każdy numer nabrał cech swoistych, przez co album jako całość pachnie świeżością nowej dojrzalszej jakości. Pewnie większość znawców tematu zauważy, iż już Still Life dostarczał przekonania o kierunku rozwoju, jaki na Blackwater Park konsekwentnie nasilany, jednako ten przeskok jakościowy pomiędzy czwartym krążkiem, a piątą odsłoną bardziej zauważalny niż pomiędzy albumem z 1997, a 1999 roku. To z pewnością zasługa właśnie Wilsona, którego wpływ na kształt zarówno brzmienia jak i konstrukcji kompozycji niepodważalny. Nadał on wraz z muzykami grupy płycie zamglonej, rozmarzonej aury. Doprawił nostalgicznym mrokiem i typowo progresywnym podejściem do tematu. Brak tutaj drapieżności Orchid, Morningrise czy My Arms Your Hearse oraz sterylnej mechaniki kolejnych trzech krążków (wyłączam rzecz jasna Damnation). Przez co z perspektywy czasu jawi się jako album w dyskografii grupy wyjątkowy, o klimacie jaki już w takiej formie nie pojawił się na żadnym innym albumie sygnowanym logo Opeth. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj