Niewiele się spodziewałem, a finalnie sporo emocji przeżyłem, bo Serena to duszny, przygnębiający klimat, świetnie skorelowana z obrazem muzyka, przepiękne krajobrazy i sugestywne role Jennifer Lawrence oraz gości z drugiego planu - Toby Jonesa, Davida Dencika czy Rhysa Ifansa. Nawet ostatnio hiperaktywny Bradley Cooper przyzwoity poziom utrzymuje, a ta jego nadmierna obecność na ekranie i powielane schematy warsztatowe nie drażnią. Sama historia może oryginalnością nie grzeszy i wykorzystuje wiele standardowych wzorów, ale ma w sobie coś hipnotyzującego i sporo w narracji między wierszami przemyca. Pozornie rozsądna i racjonalna kobieta psychiczne zaburzenia spowodowane traumą z dzieciństwa z powodzeniem do krytycznego momentu ukrywa. Jednako prawdziwa natura zostaje uwolniona, niestety zazdrość kontrole przejmuje by tragedie mnożyć. Czułem te emocje, napięcie wyraźnie mnie przeszywało, że coś wisi w powietrzu, a sprzyjające okoliczności pobudzą serię tragicznych zdarzeń. Miałem trafne przeczucia, czyżbym był jak Gallowey jasnowidzem? ;)
P.S. Na marginesie dorzucę, iż cholernie mi się pod wieloma względami z Lawless Johna Hillcoata kojarzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz