piątek, 30 czerwca 2023

Infinity Pool (2023) - Brandon Cronenberg

 

Niewątpliwie potrafi młody Cronenberg w takie mroczne pogmatwania, bo sprzed kilku lat Possessor rył berecik równiusieńko pod dyktando twórcy, a tenże drugi film jego, choć z początku wydaje się bardziej konwencjonalny, to proszę nie dać się oszukać kilkoma scenami wprowadzającymi, gdyż jak już zawiąże się akcja, staje się poprzez swoją bezpośredniość aktów zadawania bólu, doświadczeniem potwornie wstrząsającym, natomiast w sensie metaforycznego znaczenia, zaprawdę Wam powiem - doświadczeniem rozbudowanym do postaci wielce frapującej. Taka to wprost sytuacja, że zamożna z zachodniego świata para (taka zmanierowana, znudzona z lekka) wyjeżdża wakacyjnie do mocno strzeżonego kurortu, w miejscu zasadniczo niebezpiecznym dla obcokrajowców i tam wynikiem pewnej intrygi staje w obliczu sytuacji raz bez wyjścia, dwa potężnie wątpliwej etycznie, trzy bardzo silnie powiązanej z pomysłem wprost z fantastyki naukowej. Poddani zostają (a zasadniczo przede wszystkim Pan pisarz bez talentu) swoistemu eksperymentowi, wpadając wspólnie (choć Pan pisarz bardziej) w pułapkę, a podjęte decyzje niosą ze sobą dramatyczne reperkusje. O przemocy myślę sobie ta historia - o przemocy rozrywkowej, która odbiera istocie ludzkiej oczywiście człowieczeństwo i uzależnia jako możliwość sprawczości i kontroli, a może powoduje zagubienie i na manipulację podatność z braku poczucia bezpieczeństwa. Hmmm... przybieram zamyślaną pozę, robiąc mądrą minę! Bowiem młody Cronenberg podsunął pod nos obraz do niemal akademickiej analizy i jak teraz zerkam na pomysły interpretacyjne, to jest ich kilka i są tacy, którzy podjęli się rozbicia jej na cząstki, aby wyssać z nich smak i tak zadumać się także nad ich aromatem. A jest nad czym i polecam samodzielnie oddzielić interpretacyjne ziarno od plew, gdyż merytorycznie ścieżki jednej wydeptanej, czy łopatologii widz tu nie doświadczy, a wzrok widza tak będzie odwracany z niesmakiem, jak równie często będzie chłonął kapitalnie kolorami uchwycony klimat. Klimat oczywiście NIE DLA WSZYSTKICH.

P.S. O matko jedyna jaka tutaj fenomenalnie aktorsko usposobiona Mia Goth! Taka mega jak niegdyś Malcolm McDowell wiadomo gdzie, bo wiadomo o jakim kultowym obrazie mówi się przede wszystkim w kontekście Infinity Pool i rzecz jasna bez udziału tej kapitalnej dziewczyny nie miałby teraz w swoim dorobku Brandon Cronenberg myślę już scen kultowych niemalże.

środa, 28 czerwca 2023

Snatch / Przekręt (2000) - Guy Ritchie

 

Guy Ritchie potrafi w te spektakularne filmowe klocki, a przełom wieków i startowe dla niego schyłkowe lata dziewięćdziesiąte, to był najlepszy czas w jego karierze. Przodował wówczas w tych gangsterskich quasi komedyjkach, co niby bawią (bo kino ma być rozrywką) ale i pod płaszczykiem forsowanej groteski przerażają co nieco, bowiem półświatek to wcale nie jest taki zabawny i ludzie giną w nim naprawdę, a nie robią sobie niegroźne kuku, jak w kreskówkach Hanny-Barbery. W Przekręcie Ritchie charakterystycznie buduje narrację, całkiem nietuzinkowo przeplata ją radośnie wszelkiego rodzaju wstawkami i teledyskowo podkręca akcję, gęsto dialogami soczystymi ją ubogacając. Być może przesadza z montażowymi trickami i pod warstwą rozpasanego blagierstwa kryje się merytoryczna wata, albo co najmniej scenariuszowy bałagan bez żadnej ważniejszej myśli przewodniej, ale umówmy się - nie o to, nie oto mu przecież chodzi by pouczał. On dostarcza adrenaliny przede wszystkim i widz podczas seansu czuje, że pasji typowi podczas kręcenia nie brakowało. Może też obecnie Przekręt nie wygląda tak porywająco oryginalnie, bowiem prawdą jest iż sporo się w międzyczasie dziwactw filmowych w kinie pojawiło, a szokowanie na silę oryginalnością stało się dość powszechne, lecz kto powie że te nieoczywiste perspektywy uchwycenia obrazu i kadry tak przemyślane jak czasem mam wrażenie że wprost przeciwnie, bo powstałe w wyniku chemii na planie, naturalnie spontaniczne, nie robią wciąż przykuwającego uwagę wrażenia, ten będzie może w zgodzie ze swoim subiektywnym odczuciem, jednak z obiektywną prawdą człowiek raczy się potężnie mijać. Według opinii piszącego fakt że z lekka się zestarzał, lecz wciąż warto, chociażby dla aktorskiej popisówy totalnie przeszarżowanego Brada Pitta, który to jakby odpalił bez kontroli tryb komediodramatyczny i miał z tego ubaw po pachy, ale najlepszy jest Ściana/Cegła (Alan Ford) o jprdl jaki on w kategorii "najczarniejszy pośród czarnych" charakter/zimny pojebus dobry, a dalej Snatch także wart grzechu dla płonącej przyczepy przy dźwiękach Angel autorstwa Massive Attack oraz fenomenalnie choć niekoniecznie w stu procentach autentycznie na surowo sfilmowanej sceny walki na nielegalnym ringu. Obiektywnie (subiektywnie, kogo to obchodzi!) potężny kawał wyku-R-wiście brutalnego gówna, dla niepoznaki przyprawionego sarkastycznym poczuciem angielskiego czarnego jak smoła humoru. Tyle!

wtorek, 27 czerwca 2023

K-19: The Widowmaker / K-19 (2002) - Kathryn Bigelow

 

Poziom tak Polowania na Czerwony Październik, jak i Karmazynowego przypływu w sensie odtworzenia w hollywoodzkim stylu realiów dramatycznej podwodnej przygody utrzymany. Pozornie jednak to tylko bliźniaczy brat pierwszego z nich (tego wiadomo, legendarnego już obrazu), bowiem co fikcja literacka to fikcja, a co wprost oparte na autentycznych wydarzeniach, to z miejsca nawet jeśli podkręcone na okoliczność fabularnej filmowej materii, to jednak bardziej autentyczne, teoretycznie. Wiadomo też, że Jankesi film o Sowietach zrobią tak jak rozumieją (oj myślę bardzo po swojemu) sowiecką mentalność, czyli nie potrafiąc jej pojąć poprzez wschodnio-europejską optykę, więc ją mocno stereotypami zakażają - czasem jednostronnością odczuć wręcz przeładowują. Mimo to akurat film Kathryn Bigelow trzyma w tym kontekście bardzo przyzwoite standardy i myślę nie krzywdzi aż tak tego autentycznego obrazu (oczywiście w sensie przedkładania dobra narodu nad dobro jednostki potwornego) walorem własnej amerykańskiej "przezajebistości", bo nie stawia się tutaj idealizowanego wizerunku etatowych obrońców moralności i pokojowego porządku na Świecie przeciw imperium zła wszelkiego, gdyż cała historia dotyczy w zasadzie wyłącznie naszych wschodnich "sąsiadów". Aktorzy popularni udają więc radzieckich towarzyszy i obsada gwiazdorska nie daje powodów do narzekania, kiedy zna się jej ograniczenia i docenia (ja doceniam), iż używając języka angielskiego nikt tu nie wyskakuje z symulowaniem akcentu rosyjskiego, a zdjęcia kręcone są oczywiście profesjonalnie, wszystkie ujęcia przemyślane i z rozmachem i oddające charakter sytuacji, więc robiące jeszcze bardziej niż twarze Harrisona Forda czy Liama Neesona wrażenie. Natomiast w kwestii zrelacjonowanej opowieści, ona jest bezdyskusyjnie wstrząsającą historią ruskiej nieodpowiedzialności, dowodem porażającym braku liczenia się z konsekwencjami i ofiarą z ludzkiego życia i zdrowia. NORMALKA!

poniedziałek, 26 czerwca 2023

The Lost King / Zaginiony król (2022) - Stephen Frears

 

Cudowna kameralna/malownicza architektura brytyjskich miasteczek wizualnie na mnie bardzo działa i nie tylko lokacje oraz scenografia robią wrażenie, bo Stephen Frears jako mocno już wiekowo zaawansowany reżyser, kręci ostatnio przede wszystkim niby podobne do siebie (poniekąd schematyczne) obrazy, ale posiadające uroczą formę obyczajowej opowieści i zawsze treść angażującą, stąd zawsze z szansy obejrzenia co tam weteran przygotował na bieżąco korzystam. Dobiera znakomicie obsadę (kiedyś/ostatnio m.in. Meryl Streep, Judie Dench), teraz Sally Hawkins, a one potrafią zawładnąć ekranem, przejmując często nawet nad wspaniałą scenografią dominacje, a że warsztat ich lotów najwyższych, a Frearsa zamiłowanie do ciepłych historii z urokiem zacna, to muszą się takie klejnociki podobać. Tym razem ta obyczajówka, to w zasadzie podszyta wysmakowanym poczuciem humoru przygodówka, coś jak a’la (he he) Robert Langdon, tylko „w spódnicy” i bez używania najmniejszej przemocy, czyli kino na bazie autentycznych wydarzeń, z wątkami historycznymi, potraktowane na lekko, ale bez przymrużania oczu, bo u fundamentu i intencyjne poważne, gdyż opowiada trochę niesympatyczną chyba sprawę dla miłościwie panującej dynastii - jeśli właściwie rozumiem konteksty. Wszak historię przecież piszą zwycięzcy, a tej odkrywany w czasie seansu fundament napisali zdecydowanie, a tylko zbieg okoliczności, czy inny łut szczęścia nie wyjaśniony sprawił, że tą oto po kilku setkach lat oficjalnie odkłamano. Jeśli nie zabrzmiało intrygująco to sorki, bo miało!

piątek, 23 czerwca 2023

Royal Thunder - Rebuilding the Mountain (2023)

 


Ja zasadniczo i zazwyczaj (uporczywie też - NIE BĘDĘ za to PRZEPRASZAĆ) dzielę się tutaj własnymi MAKSYMALNIE SUBIEKTYWNYMI i nie wierząc elementarnie w siebie na sto procent nic nie znaczącymi opiniami, w tematach które jeszcze w dodatku całkowicie według unijnego rozdzielnika zajętego karierą zawodową, podnoszeniem poprzeczki materialnej obfitości i wychowaniem dzieci na porządnych obywateli, a nie jakimiś żałosnymi hobbystycznymi pierdołami Kowalskiego NIE INTERSESUJĄ i to jest OK! Ja tutaj dzisiaj podzielę się zatem tak jak wyżej oświadczyłem, a dokładnie odważę się (szaleństwo od 10 lat trwa) wcisnąć może w porywach kilku zainteresowanym opowieść bardzo krótką, bez puenty błyskotliwej, a być może też bez merytorycznego rozwinięcia, po wstępie składającym się głównie z waty (jak to mówią, albo nie mówią bo mi się pomieszało) na uszy nawijanej. Historię ograniczoną do w porywach zdań może dwóch, jak to po usłyszeniu pierwszego singla zatytułowanego ostro The Knife ja byłem po prostu przezachwycony, natychmiast po nim przeoczarowaniu i tak siedząc przed kompem z wlepionymi gałami w monitor i ze słuchawkami emitującymi jak uważam najlepszej jakości dźwięk pochodzący z sieci i przepuszczony przez aplikację dodaną do markowych nauszów produkcji jak to wszystko dzisiaj (śmiało nadal mocno się rozwijającej) azjatyckiej, podskakiwałem z ekscytacji, a małżonka moja siedząc zaledwie trzy metry ode mnie na znacznie od krzesła wygodniejszym narożniku (obserwując notabene w swoim monitorze to co akurat ją kręci, więc cieszy i dodaje szczęściu codziennemu porcje dodatkowej radości) przywoływana przeze mnie ochoczo, tylko z obowiązkowo zawsze w podobnej sytuacji manifestowanym głębokim uczuciem wyrozumiałości odpowiedziała - "jestem zajęta, oglądam", to ja posmutniałem, by za chwilę uświadamiając sobie, że jakim jestem szczęściarzem  ja The Knife teraz słucham, a tak wielu nieświadomie The Knife ignoruje, więc ich pech, a moje SZCZĘŚCIE ogromne i to jest też OK! Niestety dziewiczy odsłuch całości zmył mi z mordki szeroki uśmiech bardzo radosny, a finalnie kiedy ta sama całość przybrała według intencji twórców nie od razu, ale jednak kapitalną formę, to Rebuilding the Mountain "stety" w moim aparacie słuchowym i świadomości osiągnął status (jak się cieszę) cholernie wysoki, bo może nie robił mi tak dobrze jak The Knife od razu, ale robi mi bardzo dobrze jako zamknięta do dziesięciu kompozycji zwarta konstrukcja TERAZ i to jest nie tylko OK - to jest MEGA OKEY! 

czwartek, 22 czerwca 2023

Queens of the Stone Age - In Times New Roman... (2023)

 


Poczułem się lekko zaskoczony, kiedy to bardzo niedawno Josh Homme z obecną ekipą instrumentalistów wspomagających, ogłosił datę premiery ósmego albumu QotSA. W sumie jak mogłem - przecież od wydania Villains w sierpniu tego roku minie już lat sześć, zatem czas był już najwyższy na nowy materiał - szczególnie że Homme czasu przez pandemię miał zapewne dużo, aby wyśmienite kawałki skomponować i równie dużo, aby je aranżacyjnie dopieścić. Tak właśnie spostrzegam In Times New Roman... - jako krążek który od pierwszych chwil może nie powala, ale należy mu oczywiście (bo to rock z ambicjami, a nie żadne tam bezpośrednie riffowanie) dać czas by się osadził, więc każdemu kto po pierwszych przesłuchaniach zarzucił może następne (dziwny jest ten Świat, bo zamieszkują go dziwni ludzie ;)) zalecam wgryzanie się w niego, a gwarantuję że zaprądzi. Zresztą jak nie zaprądzi, to możecie mieć tylko do siebie pretensje, że nie jesteście przygotowani i gotowi na tak fenomenalne aranżacyjnie granie. Natomiast co do opinii mądrzejszych, bo być może bardziej osłuchanych ode mnie, to przeważają takie które ogłaszają, iż po chwilowym kryzysie na poprzednim wydawnictwie (nie zgadzam się k!), Queens of the Stone Age powracają do wyśmienitej formy, a ja twierdzę iż nawet na chwilę ostatnimi czasy jej nie stracili, a jedynym potknięciem jakie ekipy dowodzone przez Homme'a zaliczyły, to mało strawna (gdyby nie Make It wit Chu) Era Vulgaris. Mnie akurat Villans zdecydowanie bardziej kręci niż album z 2007-ego roku i przekonajcie mnie, że jest inaczej kiedy czuje to co czuję i w zasadzie rzadko bywam (he he) przekonywalny. Co do In Times New Roman... uważam, iż jak się wkręci to Świata można poza nim przez chwilę nie widzieć i startując od wyśpiewania i zagrania najlepszych kompozycji (na pewno najbardziej chwytliwych), im dalej w las niczego nowego prócz przypisanego od lat do stosowanej metody kombinowania intrygującymi motywami nie odkrywa, ale też nie traci na dynamice, dramaturgii, a zyskuje na złożoności konstrukcji - którą uważam za jedną ze szczytowych połączeń wielotorowo rozwijających się pomysłów i oddziałujących na wyobraźnię twórcy równie ciekawych inspiracji. Ogólnie Homme coraz starszy to Homme coraz wyraźniej zapatrzony nie tylko wokalnie w Davida Bowiego czy też czujący i posługujący się podobnymi wokalnymi wibracjami jak jego osobisty przyjaciel Iggy Pop. Jeszcze silniej ironiczny, zdystansowany, ale absolutnie nie zrezygnowany, czy co gorsze zobojętniały, bo w jego rozczarowaniach lub w mrocznym gniewie i tych też bardziej subtelnych wypowiedziach wciąż jest siła, a ja ją i te wcześniej wytłuszczone walory bardziej nawet słyszę w formule dźwiękowej, niż wprost próbując sobie przetłumaczyć teksty, bo absolutnie do osób płynnie posługujących się językiem angielskim nie należę, więc i mniej czy bardziej poetyckich metafor, czy innych literackich środków pomagających skomplikować wersy, tym bardziej nie jestem w stanie idealnie zinterpretować. Za ten krążek QotSA należą się gromkie oklaski i całej branży szacunek wciąż ogromny, ale nagrywając kapitalna płytę, to jednak wybitnej płyty nie nagrali i wciąż numerem jeden dla mnie pozostaje ...Like Clockwork!

P.S. Nie chciałem w głównym tekście wspominać o trudnym bardzo okresie w Życiu Josha Homme'a, bo mimo że rzecz jasna miał on niewątpliwie wpływa na kształt In Times New Roman..., to myślę że sam zainteresowany nie wybacza kiedy ktoś się nad jego losem użala, bo sam na sto procent jak ognia unika stawiania się w roli ofiary tegoż ślepego bohatera jego kilku lat poświęconej uwagi i chyba na szczęście mocno profilaktycznej walki. Zdrowie jest najważniejsze i tego życzę gorąco człowiekowi i życzę mu aby też kwestie prywatne (związek, relacje, dziecię) się unormowały, bo o tym także krzyczą co niektóre recenzje - uważam bardzo niepotrzebnie. Fajnie że tworzenie nowych numerów miało na niego wpływ terapeutyczny, ale jakby skubaniec nie był cholernie inteligentny i świadomy oraz nie awansował przez lata systematycznie do elity rockowych geniuszy aranżacyjnych, to pewnie zamiast kompozycji przepysznych do długiego odkrywania, napisałby co najwyżej smutne ballady o ch****** losie, więc dlatego skupiłem się na czymś innym niż konteksty z życia prywatnego. Dobrze zrobiłem? Powiedzcie czy prawidłowo postąpiłem? 

wtorek, 20 czerwca 2023

Rival Sons - Darkfighter (2023)

 

Zacznę od podzielenia się osobistymi preferencjami związanymi z długością albumu rockowego i nie napiszę tego po raz pierwszy, tylko właściwie to tylko przypomnę, że zdecydowanie obstaje przy przekonaniu, iż jeżeli grupa dysponuje sporym materiałem nowym do nagrania, to lepiej żeby zamiast wydawać album podwójny za jednym zamachem, podzielić go na części dwie i premiery rozłożyć w czasie. Jest to dla grupy korzystne, bo promocja nowych kawałków rozłoży się naturalnie na czas dłuższy i ten dłuższy okres utrzyma wokół zespołu uwagę słuchacza nie miesiąc, a kilka - ale i dla mnie jako przykładowego fana, nie zarzuci przesadną jego ilością, więc łatwiej będzie w dwóch podejściach go sumiennie zgłębiać. Szczególnie jest to uzasadnione rozwiązanie, gdy dwa materiały mogą się od siebie czymś istotnym różnić i tak Rival Sons praktykując tą metodę właśnie na rynek rzucili Darkfighter (mroczniejszy) i jeszcze w tym roku zapowiadają premierę Lightfighter (mający jak tytuł sugeruje bardziej jasny, może nawet świetlisty charakter :)). W sumie to może nie być to między wymienionymi kontrast tak zasadniczy jakby można było się po wypowiedziach zainteresowanych spodziewać, bo teraz po zapoznaniu wystarczająco długim z pierwszym z rozdziałów (ponad dwa tygodnie), nie wyobrażam sobie jak to niby mogą zabrzmieć jeszcze bardziej pogodnie, kiedy taki Bright Light i Bird in the Hand, to numery już stylistycznie "lekutkie" pod względem muzycznym w obyciu. Chodzi zapewne więc o teksty, bo na Darkfighter dominują gorzkie refleksje związane z ostatnią pandemiczną izolacją, powiązane oczywiście z odrobiną polityki, z jaką owa wielu rozczarowanym zaistniałymi sytuacjami może się negatywnie w pamięci komponować, więc musi chodzić o treść liryczną, niekoniecznie dźwiękową myślę. Darkfighter w takiej sprowadzonej względnie do jednego mianownika formie wypada bowiem całkiem różnorodnie, choć nie wychodzi poza obszar dotychczasowych poszukiwań muzycznych Amerykanów, będąc tylko, a może aż kolejną wariacją w obrębie rozwijanego, lecz jednak twardo zdefiniowanego stylu. Jest to album po prostu świetnie napisany i doskonale zaaranżowany, a jego siła tkwi tak samo w natychmiastowej przebojowości, jak i tejże wychwytywaniu po dopiero kilkunastu intensywnych przesłuchaniach, zatem jakby to zaprzeczająco sobie nie zabrzmiało, to tak jest i jest przynajmniej z punktu widzenia mojego z Darkfighter doświadczenia. Nie mógłbym dawać przecież do zrozumienia czegoś innego, gdy przez dwa tygodnie kawałki nabierały nowych rumieńców, jakich też posiadaczem też zaraz po premierowym odsłuchu niewątpliwie były. Niecałe czterdzieści minut i cała feeria intensywnych przeżyć, od dynamicznych rockersów, przez bardziej zadumane bluesy, po epickie zacięcia, a wszystkie one na fundamencie kapitalnego jak zawsze, dudniącego fantastycznym przesterem riffu i owiane fenomenalnym wokalem charyzmatycznego Jay'a Buchanana - z raz muśnięciem, innym razem dobitnie podkreślone brzmieniami Hammonda i uroczo rozimprowizowanych bębnów tętnem wyśmienitym. Dla mnie nowy Rival Sons to znowu bomba i pretekst do zakupienia biletu na zapowiedziany po wakacjach w warszawskiej Stodole gig - nie mój osobiście premierowy, bo mój drugi dokładnie. Zacieram rączki. :)

poniedziałek, 19 czerwca 2023

Gone Baby Gone / Gdzie jesteś, Amando (2007) - Ben Affleck

 

Za tych aktorów grających bostońskich tubylców (mieszkańców niezbyt reprezentacyjnej dzielnicy,) wśród których odbywa się śledztwo, odpowiedzialnych za castingowe wybory należałoby ozłocić. Tak jak za zatrudnienie (po linii koligacji rodzinnych) Casey’a Afflecka i dwóch wielkoformatowych gwiazd, które nazwę na potrzeby tego tekstu weteranami. Dzielnica robi tu główną robotę i wszystko czym jest i jak jej klimat został przeniesiony na nastrój filmowej roboty. Młodszy Affleck jest jak to on na swój osobny, werbalny także sposób hipnotyzujący, ale ja jestem pod większym wrażeniem kreacji weteranów i to aktorskie złoto, które się tutaj aż wylewa wraz z naturszczykowatą zgodnością miejsca akcji i charakteru postaci. Być może jest to film jednej potwornie wstrząsającej sceny i scen wielu, które utrzymują ciągłe napięcie na najwyższym poziomie. Film celnie dobranego cytatu biblijnego, znakomitego scenariusza, perfekcyjnie rozpisanej historii, wiążący thriller sensacyjno-psychologiczny z wątkami dramatu o silnym kontekście etyczno-moralnym oraz z prawdą o niereformowalnej naturze ludzkiej wraz z kapitalnym wyczuciem gatunkowego potencjału i realizacji, bez chyba najmniejszego powodu do wyliczania jakichkolwiek uwag warsztatowych. Bezdyskusyjnie najmocniejsza produkcja Bena Afflecka, która miała na poważnie rozpocząć jego karierę reżyserską, pełną systematycznego pięcia się coraz wyżej, kręcąc za każdym razem lepsze filmy. Niestety ona wciąż przebiega sinusoidalnie i tak jak starszy Affleck potrafi uderzyć soczyście, tak też rozwodnić temat lub wprost temat położyć schematycznymi rozwiązaniami, to Gone Baby Gone jest w swojej lidze ideałem, a byłby nim też jako dzieło uniwersalne, gdyby nie nazbyt rozwleczony i nabity w przemowach bez umiarkowania wzruszem finał. Ale i tak kawał to znakomitego hollywoodzkiego dramatu.

niedziela, 18 czerwca 2023

The War of the Roses / Wojna państwa Rose (1989) - Danny DeVito

 

Jedna z komedii wszechczasów - komedia która bawi do łez, ale  to też łzy zabarwione gorzkim posmakiem realizmu dalekiego od magicznego. Zaczyna się jak baśń romantyczna, kończy jak lekcja pokory, a wszystko co dzieje się tu pomiędzy jest z tej lekcji tezy końcowej praktycznym, konsekwentnym udowadnianiem. Danny DeVito za kamerą i przed jej obiektywem, a główne role przydzielone jego przyjaciołom z mega hitu Miłość, szmaragd i krokodyl, więc można śmiało stwierdzić,  już na etapie przedprodukcji Wojna państwa Rose typowana była na gigantyczny przebój kinowy i to przekonanie inwestorów stało się faktycznym jej udziałem, bo siedem nominacji do najważniejszych nagród i trzy Złote Globy przytulone, to przecież coś, a poza tym box officowe szczyty i publiczności sympatia dozgonna. Kto nie kocha ten trąba, trąba rzecz jasna też ten kto jeszcze nie widział. Kto jeszcze nie zna ten pewnie z roczników mocno dwutysięcznych, więc młodzieży moja droga do życia we wspólnym gospodarstwie domowym się szykująca - sprawdzać, uczyć się, ale nie praktykować. Korzystać z tej wiedzy aby samemu w pułapkę unicestwiającą związek i tkwiących w związku maltretujących się nawzajem postaci nie wpaść - czerpać garściami mądrości podane w wybornie skonstruowanej formule kina rozrywkowego z puentą i przesłaniem, nie dyskutując z nimi! Tym bardziej że kino współczesne tak znakomicie przygotowanej dojrzałej rozrywki nie oferuje, bądź jeśli się już fartem zdarzy, to nie przypominam sobie aby w parze szły znaczące wyniki komercyjne z wartością poznawczą, a już bezdyskusyjnie filmy podobne dzisiaj takiej kasy jak kiedyś nie przytulają, więc się ich w ilościach koniecznych nie kręci. Wyrafinowane produkcje obecnie to pełnokrwiste dramaty z minimalnym udziałem poczucia humoru, a takie postaci jak twórca ubiegłorocznych The Banshees of Inisherin w osobie Martina McDonagha, to jednak na ten moment wyjątek na reżyserskiej scenie, bo tak kapitalnie żenić dramat z komedią jak on to czyni, nikt inny erudycyjnie nie potrafi. Dlatego gdybym teraz miał sobie wyobrazić, że ktoś współcześnie przepracowuje temat z "Wojny", to na myśl w pierwszej kolejności wyłącznie on mi przychodzi i nie trudno mi też przewidywać, iż mógłby on formułę zaproponowaną przez DeVito podnieść o kilka jeszcze poziomów tegoż wspomnianego wyrafinowania, więc pisząc teraz że "Wojna" jest mega, bo pomysł mega, realizacja szablonowa ale jednak szablonowo mega i aktorstwo zdecydowanie mega, to nie powiem, iż nie widzę tutaj wciąż pola do wykazania się komuś bardziej wizjonersko od DeVito wówczas nastawionego. 

P.S. Żeby też nie było, iż wszystkim obowiązkowo musi się spodobać, bo (tak tak, przecieram właśnie oczy) czytając z ciekawości po refleksji autorskiej spisaniu jedną z szerszych na filmwebie opinii i opinii tejże właściciel sugeruje, że do kosza z takim gównem, choć pomimo ostrych słów, aż do tak daleko posuniętej wulgarnej impertynencji to się nie posuwa. Człowiek ów (jeżeli dobrze zrozumiałem) wymienia szereg nieścisłości i przy okazji podważa istnienie mściwości w ludzkiej naturze, jak i uważa iż nie jest absolutnie możliwe, aby po latach oddychania sobie w twarz ludzie mogli przestać się kochać, przez słuchanie ciągle tego samego tembru głosu znudzić co najmniej być może się sobą, bądź te małe spory które kiedyś czyniły ich związek ciekawym nie mają prawa stać się motywem, nie mówiąc już o skakaniu sobie do oczu czy podtruwania pupilem partnera z tak błahych, prozaicznych powodów, a już (ał)tor tenże wchodzi na wyżyny arogancji, kiedy śmie k**** nazywać aktorstwo Kathleen i Michaela sztucznym i niezaangażowanym i rozśmiesza na finał klamrą bezradności pisząc, że "trudno mi opisać moje ogromne rozczarowanie po obejrzeniu tej niestrawnej produkcji"! Usprawiedliwia Cię człowieku chyba tylko wiek - jeśli miałeś gdy oglądałeś lat może 15 i zawsze z maksymalną średnią paski w podstawówce na świadectwie zaliczałeś, a mama z tatą powtarzali Ci od najwcześniejszego dzieciństwa, że jesteś mądrzejszy od wszystkich innych dzieci, a dzieci się z Ciebie śmiały, że nie rozumiesz już lekko tylko bardziej szorstkich dowcipów. Wówczas przepraszam że Cię pośrednio zaczepiam Młody Szablonowo Głupio Niepokorny Człowieku.

sobota, 17 czerwca 2023

Vulture Industries - Ghosts from the Past (2023)

 

Vulture Industries jako pewnego rodzaju odstające od kanonu zjawisko szanuję, ale nigdy żadna z ich dotychczasowych płyt nie przebiła muru obojętności tak, aby Norwegowie znaleźli się pośród moi ekstra-ligowców, a każdy z albumów tylko na czas ograniczony przykuwał moją uwagę. Powracałem do nich też od czasu do czasu i nie powiem że odsłuchy nie kojarzyły się z przyjemnie spędzonym czasem, ale to charakterystyczne "ale", gdy coś jest z człowiekiem kompatybilne niewystarczająco wciąż powracało. Myślę iż najnowszy, wydany po sześciu latach przerwy materiał również nie przebije wspomnianej ściany, ale tym razem "ale" wystąpi w roli optymistycznego prognostyka, bowiem Ghosts from the Past jest albumem do którego nie mam generalnie żadnych uwag, prócz uwagi która zasadniczo nie powinna być rozpatrywana w takiej kategorii, kiedy przecież chodzi mi o to, iż nie do końca reprezentuje stylistykę za jaką bym dzisiaj szalał. Vulture Industries bowiem kojarzy się tak pozytywnie jak i negatywnie z okresem kiedy zafascynowany byłem bezgranicznie twórczością Arcturus, a krajanów Norwegów wiąże ze sobą przede wszystkim specyficzna wokalna estetyka, czyli używanie podniosłej poniekąd maniery, która w słuchaczu wywołuje przekonanie, że to nie tylko muzyka, ale i rodzaj parateatralnej wariacji wokół segmentu sztuk, a nie jednej formy artystycznego wyrazu. Jedni i drudzy poza tym używają instrumentarium nie wyłącznie ograniczonego do podstawowego zestawu rockowego, a parapety też w ich koncepcji odgrywają z pewnością niemarginalną rolę. Cała reszta to jednak inny pomysł na siebie, a obecnie również zestawiając formę Arcturus i formę będących tutaj bohaterem tekstu, to ci pierwsi nie mają do drugich startu, a ich najnowszy long jest nie tak dla mnie totalnym pozytywnym zaskoczeniem, lecz na pewno bardzo miłą niespodzianką. Co rzuca się od razu w oczy (uszy), to fakt iż Ghosts from the Past jest krążkiem niezwykle równym, co nie było dotychczas regułą i krążkiem utrzymującym wreszcie dramaturgię od startu do mety, a poza tym pomysły jak na stylistykę dość ograniczoną, mają całkiem szeroką amplitudę, co właśnie decyduje o uniknięciu spadków napięć do poziomu przynudzania. Not by Blood, By but Words jako może nie pierwszy z brzegu, lecz numer z właściwościami teoretycznie usypiającymi, tak jak wybrzmiewający zaraz po nim kończący płytę Tyrants Weep Alone nie wysyłają w objęcia Hypnosa, a doskonale rozwijają progresywne wątki, nie będąc jednak tak zajmującymi jak ich poprzedniczki, a już nie będąc tak bogato inkrustowanymi dynamicznymi smaczkami. W sumie to ten ostatni idealnie wypada jako kompozycja finałowa i byłbym głuchy gdybym nie docenił też, jak tu względnie ciekawie perkusja pracuje, jednocześnie nie przestając być oczarowany rock'n'rollowym niemalże otwieraczem, czy najlepszym niewątpliwie na płycie mocarnym, a dalekim od jakiejkolwiek toporności, bo okraszonym wspaniałym refrenem Saturn Devouring His Young. Podsumowując Vulture Industries nie nagrali tutaj swojego najlepszego utworu w historii (As the World Burns wciąż rządzi), ale nagrali zestaw najlepszych, bo najrówniejszych utworów w tejże. 

piątek, 16 czerwca 2023

Crazy Heart / Szalone serce (2009) - Scott Cooper

 

Scott Cooper odrobinę obecnie względnie poprawnej (warsztatowo bez uwag), ale jednak tandety filmowej nawciskał i ja nie wiem czy skreślać z listy „czekam na jego nowy film z niecierpliwością” już człowieka, bowiem zastanawiam się jeszcze czy może jacyś doradcy "mądrzy" przekonali go żeby kręcił mniej ambitnie, za to dla szerszej publiczności i nie bardzo entuzjastyczna bieżąca reakcja jego sympatyków z czasów jego dobrego, w sensie doskonałego kina (siebie i podobnych mam na myśli), podziała jednak może na człowieka otrzeźwiająco. W sumie nigdzie się nie wybieram, poczekam (he he) i się jeszcze zobaczy! Ja tutaj teraz jednak nie o bieżącym, a przeszłym - ja dokładnie o jego reżyserskim debiucie. Szalone serce nie opiera się na oryginalnej historii, bo przyblakła gwiazda muzyki z problemem alkoholowy, to żadna odkrywcza sprawa, ale można wziąć na warsztat coś przemielonego, nie dodać do tego nic ponad normę swojego oraz zatrudnić główną obsadę, która idealnie ze specyfiką roli się kojarzy (Jeff Bridges), mocnymi nazwiskami wypełnić tło (Maggie Gyllenhaal, Robert Duvall, Colin Farrell) i zrobić mimo wykorzystania klisz film ciekawy, o którym widz będzie po czasie wciąż pamiętał, a podczas seansu nie przybije gwoździa z nudów. Ja Szalone serce wciąż pamiętam i ono w sumie zdopingowało mnie do wzmożonej obserwacji dalszej kariery Scotta Coopera i nie żałuję, nawet jeśli we wstępie jojczę coś na obecne lipne w sensie bezpieczne próby reżysera. Bowiem szanuje, a może nawet stawiam pośród moich ulubionych Out of the Furnace, Black Mass i Hostiles, a do Crazy Heart wracając mam (bo na potrzeby tekstu sobie odświeżyłem) przyjemność taką jaką myślę miałem, gdy pierwszy raz debiutancką próbę Coopera sprawdziłem. Puentując to co poddaje teraz refleksji, Szalone serce tohistoria jednej piosenki”, a patrząc na nią detalicznie, ona trochę o kwestiach ambicjonalnych, bo stary gwiazdor schodzi w cień, a w blasku ogrzewa się młody - taka kolej rzeczy, nie ma opcji by wiecznie na szczycie przecież trwać. Trochę to równocześnie scenariuszowo sentymentalne wycieczki podkręcone romansidłem, życie niby zwykle, domowe, leniwe, a jednocześnie niezwykle, bo spędzane w trasie od miasta do miasta. Jakaś też tęsknota i wiszący w powietrzu dramat, jaki zazwyczaj wisi nad takimi ludźmi i po ich chwilowym upadku, kolejne z dołka wypełzanie, bo jak człowiek tkwi w poczuciu winy i ucieka przed prawdziwym życiem oraz ma talent do ściągania na siebie kłopotów, to długo we względnym szczęśliwym spokoju nie wytrwa, bo coś zawsze "niechcący" spieprzy!

P.S. Śpiewają tutaj te smutno-wesołe country pioseneczki i mnie to absolutnie nie przeszkadza, bo mają one jako estetyka coś w sobie i jeśliby potraktować je nieco bardziej ambitną aranżacją i dodać intrygującą otoczkę, to nabierają ciekawego sznytu. Orville Peck lubi to, a ja lubię na przykład jego! :)

czwartek, 15 czerwca 2023

When Harry Met Sally... / Kiedy Harry poznał Sally (1989) - Rob Reiner

 

O romantycznej roli przeznaczenia, ta już od lat kultowa obrazkowa historyjka - o tym jednocześnie, że kto się czubi ten się lubi, a może lekko ironizując i nadinterpretując to może, że kochankowie najlepiej się dogadują, kiedy są częściej daleko, niż blisko siebie? :) Jakie to jest niby banalne, a zarazem mistrzowsko zgrabne kino rozrywkowe i jak tu sprawnie Rob Reiner robi show w stylu Woody’ego Allena, ale od „allenowskiego” kozetkowego intelektualizmu woli bardziej romantyczną ideę, a dokładnie ją woli Nora Ephron, autorka świetnego scenariusza. Błyskotliwe poczucie humoru doskonale bawi, ekscytujące dialogi porywają i powracające motywy klasyków swingującego jazzu kapitalnie klimatu dodają - nastroju idealnie z tematem korespondującego w okolicznościach najbardziej filmowego miasta, ukochanego a jakże, także dla wspomnianego Allena. Jaką też ogromną sympatią od razu darzy widz tą fantastyczną parę, bowiem postaci są znakomicie napisane i aktorzy grają przecudnie. Taka para jak Meg Ryan i Billy Crystal, to na pierwszy rzut oka mało do siebie pasujący castingowy wybór, ale ta słodziutka Meg i ten wygadany Billy - ech, paluszki lizać! Gdyby nie ich kunszt aktorski i chemia na planie byłoby pewnie dobrze - z ich naturalnym kunsztem wyszło znakomicie, a większość scen (z tą wiadomo jaką restauracyjno-barową) przeszło do historii kina, a na pewno pozwoliło samym aktorom jeszcze szerzej zaistnieć i stać się ikonami inteligentnych komedii. Ponadto (poza tym i przede wszystkim) nie ma opcji by ktoś sam nie chciał przeżyć takiej rozłożonej na lata romantycznej historii gonienia króliczka, nawet jeśli jego osobista historia romantyczna wciąż jest żywa lub tym bardziej, jeśli ma w pamięci własne historie romantyczne, które po króliczka złapaniu przygasły lub zgasły, bo oprócz całościowo milusiej wizji, to jak się trafnie przyjęło zauważać film z najbardziej zmysłowo i namiętnie uchwyconymi i zagranymi pocałunkami - a to dodatkowo działa, jasny gwint jak to na wyobraźnię działa. :)

środa, 14 czerwca 2023

Dark Tranquillity - The Gallery (1995)

 

Dwójka DT, czyli jedynka z Mikaelem Stanne na głównym wokalu, a nie tylko wokalu wspierającym wówczas Andersa Fridéna (Skydancer), który postawił na karierę w In Flames i do dzisiaj jest wierny temu wyborowi, nagrywając raz słabsze, raz rzadziej lepsze materiały. To kwestia nie tylko subiektywnej oceny, bo wartość dyskografii In Flames obiektywnie rzecz biorąc od lat wielu jest obiektem nie sporów, a jasnej oceny starych jej miłośników. :) Oddając jeszcze przy okazji sprawiedliwość rzeczonym, to tegoroczny materiał (Foregone) akurat ma dobra prasę i OK, ale no - chyba się rozumiemy. Szkoda czasu i miejsca aby się rozpisywać o In Flames, kiedy na tapecie The Gallery Dark Tranquillity, więc zamiast odjazdu w kierunku marginalnych, a na pewno nie bezpośrednio oddziałujących kontekstów, przechodzę do sedna, czyli do maksymalnie osobistych wspominek! Zanim jednak (bo jest jeszcze jedna istotna sprawa), przypominam iż ekipa odpowiedzialna za pierwsze akcje pod szyldem IF niedawno zwarła szyki, wydając jako The Halo Effect bardzo zacny materiał debiutancki i już ptaszki z północy ćwierkają, że w przygotowaniu drugi - oby równie mile odgrzewający sentymenty. The Gallery natomiast, to po prostu modelowy przykład szwedzkiego MELODYJNEGO death metalu, czyli estetyki spod znaku galopującej pracy basu, nabijania dynamiki perkusyjną żywiołowością, solówek całkiem wymyślnych, tak chwytliwych jak dla utrzymania pozorów brutalności też jadowitych riffów, wokalu jazgotliwego i ogólnie gdyby nie akcje z ekstremalnymi detalami w postaci przede wszystkim ustawicznie zmienianego tempa oraz (nie tylko ja słyszę) skandynawskiego "zczernienia" atmosfery wycieczkami do black metalowych inspiracji (Dissection), w dodatku z wątkami akustycznymi, to słuchając znakomitej części zespołów melodic death metalowych, to słucha człowiek podkręconej wersji maidenowego NWOBHM. The Gallery poza tym to może nieco mniej dopieszczone The Mind's I (1997), a taki numer tytułowy, z tymi dziewoi wokalami, to oczywiście mniej śmiała wersja Insanity's Crescendo - nie mówiąc już o Lethe, wprost zapowiadającym charakter następnego krążka. W ogóle/w sumie dwójka/jedynka to bardziej brudna trójka/dwójka, bo brzmieniem obie różnią się od siebie i myślę że akurat na korzyść The Mind's I i dlatego jak w połowie lat dziewięćdziesiątych siedziałem w göteborgskim nurcie, to znacząco częściej kręciła się ona, a dzisiaj myślę, że absolutnie powinny wówczas kręcić się równo na zmianę. 

wtorek, 13 czerwca 2023

Śmierć Zygielbojma (2021) - Ryszard Brylski

 

Na podstawie jak się zdaje dokumentu o tym samym tytule, fabularna wersja filmu zrealizowanego ku pamięci Szmula Zygielbojma - polskiego Żyda, społecznika powiązanego ze światem polityki, który w pierwszych miesiącach wojny uciekł namawiany przez współpracowników do Londynu i tam na ile siły i możliwości pozwalały, starał się przekonywać sojuszników do większej aktywności w kwestii przeciwstawienia się terrorowi III Rzeszy i niestety mocno wrośniętym w ówczesną mentalność europejską, antysemickim przekonaniom. Film opowiada tak o jego podroży na zachód, jak i zaczyna i kończy się jego pozornie tylko zagadkową śmiercią na brytyjskiej ziemi. Zrealizowany może nie spektakularnymi metodami i poniekąd bardziej niż w typowo kinowej produkcji o charakterze teatru telewizji, ale zrealizowany bardzo porządnie i przez to wciągająco, więc nie przeszkadzają te związane z formą słabości, bo liczy się ważna treść, a ona jasno jest artykułowana i seans posiada swoją dynamikę, a przede wszystkim tajemnicę prowadzącą do zgonu Zygielbojma, która mocno zaciekawia przez pryzmat roli jaką odegrał w przyczynieniu się do niej stosunek Europy do społeczności żydowskiej. Tą tajemnicę próbuje tu naświetlić dziennikarz Timesa i podążając wraz z postępem dochodzenia, jasno wiąże ze sobą fakty i konteksty, a to ważny walor dobrze skrojonej opowieści polityczno-biograficznej, więc jeśli dodać jeszcze temat który wstrząsa, to tak dla poszerzenia wiedzy dotyczącej tła holokaustu, jak i spędzenia przed ekranem wartościowo, bowiem uwrażliwiająco dziewięćdziesięciu kilku minut warto.

poniedziałek, 12 czerwca 2023

Joyland (2022) - Saim Sadiq

 

Ten film wizualnie niemal w całości, to taki facebookowy profil Photographic Mercadillo, gdzie znakomite fotografie z egzotycznych rejonów świata są promowane i który jak się wydaje, skupia się tak często na krajach z rejonów bliskiego wschodu, jak i eksplorowaniu specyfiki Ameryki Południowej. Podobna w nich wyrazista kolorystyka, kiedy akurat zdjęcia nie są w czerni i bieli oraz bliźniacze spojrzenie wychwytujące ludzi, ich twarze, okoliczności tła w jakich postaci uchwycone, wreszcie architekturę miejską i przyrodnicze pejzaże. To subiektywne skojarzenie, ale nie zakładam że całkowicie wykluczone, iż blisko mu do obiektywnego charakteru - polecam sprawdzić, może namówię. Namówić też pragnę do seansu Joyland, bo w nim wrażeń estetycznych wiele, ale to nie tylko obraz, a z obrazem (chroń mnie co chronić może, przed spaczonym gustem) kiczowaty bollywoodzki scenariusz, choć tandetna widowiskowość kilku odsłon choreografii, może się tak kojarzyć, lecz warstwa związana z treścią, to coś znacznie, znacznie więcej niż miłosne namiętności, gdyż Joyland jest nie tylko tzw. queerowym kinem dla odważnych, a na pewno pewnych swojej seksualności (a nie tam jakichś zamroczonych strachem przed scenami innej miłości ekstremalnie heteroseksualnych miłośników towarzystwa nabitych sterydami obnażonych męskich klat) widowiskiem/manifestacją odmienność, lecz złożonym i pełnokrwistym dramatem obyczajowym, którego nie powstydziłby się na przykład taki Asghar Farhadi i jak już dziś widzę karierę Saima Sadiqa, rozwijającą się podobnie. Treść jest zatem lekko kontrowersyjna i obyczajowo narastająca w postępie proporcji wybornego wciągającego dzieła do wstrząsającej kulminacji. Posiada charakter, a ten charakter to rozpoznawanie niebezpiecznych tematów i to takich, które na koniec zamykają historię poruszającą i pozostawiającą na bezdechu klamrą, bo może i jest tu faktycznie kontrowersyjnie, ale w rzeczywistości jest bez względu na konteksty bardzo uniwersalnie przygnębiająco i otrzeźwiająco zapamiętywalnie.

niedziela, 11 czerwca 2023

Święty (2023) - Sebastian Buttny

 

Jeszcze raz wpełzamy „sentymentalnie” w peerelowskie czasy, by dać oczom sadystycznie napawać się mroczną siermiężnością owych. Znowu pozwalamy sobie na komfort bezpiecznego spojrzenia z dystansu czterech dekad na rzeczywistość w której dane było spędzić młodość pokoleniu dzisiejszych prawie lub już siedemdziesięciolatków, ale tym razem absolutnie nie w komediowym tonie, tylko w aurze poważnej bardziej politycznej niż jednak kryminalnej sprawy. Pomyślałem ileż można, pomyślałem przecież ja to lubię zarazem i zadecydowałem czemu nie, skoro dostaje taką okazję i może lepiej jednego popołudnia dać się skutecznie wkręcić polskiej sensacji, niż na siłę jakiemuś rodzimemu dramatowi naciąganemu do poziomu mega ambitnej sztuki, realnie jednak o niczym. Jak postanowiłem tak uczyniłem, bez urazy jednak jak mam nadzieję wzbudzanej u fanów czy twórców współczesnego polskiego kina odwołującego się do standardów i tradycji szkoły moralnego niepokoju. Po prostu raz tak, raz tak, nie jesteśmy przecież jako naród tuzem filmowym i nie kręci się u nas aż tyle dobra, by na bieżąco po wcześniejszym bezpiecznym riserczu wstępnym odsiewającym oczywiste gnioty, go nie przerobić. :) Wszystko się w sumie tutaj w Świętym baaardzo pobieżnie zgadza. Klimat zawilgocony, mroku brudem dodatkowo zdecydowanie muśnięty, ale żeby wszystko to podbite napięciem przeszywało, to nie przeszywa i to zasadniczo już w kategorii sugestywnego kina, Świętego w moich oczach jako zasługującego na uznanie dyskwalifikuje. Twórcy zrobili być może co mogli, znaczy uznali że to (klimat/nastrój/atmosfera) wystarczy, aby po prostu skupić się na realiach wizualnych i że sama otoczka schyłkowej komuny, to samograj i bez wstrząśnięcia aktorami by zagrali wybitnie, to się uda, a się NIE UDAŁO. Kościukiewicz wybitnie jest nieprzekonujący, jakiś taki strasznie amatorsko spięty, grając notabene bardzo spiętego z początku młodego milicjanta i dialogi może nie wszystkie, ale po części jakieś takie kulawe, no i na dobicie dynamiki sypnięte niewiele oraz u fundamentu scenariusz kompletnie bez polotu. Przetrwałem jednak, do finału dotarłem, lecz spodziewałem się więcej, bo potencjału by nakręcić gęsty thriller polityczno-kryminalny, było u podstaw po korek. Uważam że to polskie quasi noir im nie pykło, bo między innymi ten wspomniany Kościukiewicz, to żaden trafiony kandydat na pozbawionego na zewnątrz emocji twardego detektywa.

sobota, 10 czerwca 2023

Fange - Privation (2023)

 

Jeśli się z uporem maniaka o nieznanych czyta i nieznanych odsłuchuje, inaczej szpera marnotrawiąc (według zwolenników pracy tylko za pieniądze, albo korzystania z wypoczynku kompletnie biernego dla równowagi pogoni za wszelkimi dobrami materialnymi), to się czasem trafia na coś co przykuje uwagę na dłużej, a wreszcie zostanie się tym wręcz owładniętym. Mówię oczywiście w kontekście tej jednozdaniowej mikro tyrady o moim muzycznym zajobie, choć (litości) do poziomu obsesyjnego poznawania i archiwizowania prawdziwych muziarzy, to mi mnóstwo od zawsze jak i do teraz brakuje. Znalazłem wpierw obszerny tekst w moim ulubionym muzycznym periodyku, zapoznałem się też z recenzją Privation w nim umieszczoną i jak to w zasadzie zawsze bywa tylko niekoniecznie kończy się za każdym razem sukcesem w formie wkręcenia w nutę, to sobie muzykę Fange (Fąż) znalazłem w necie i już od pierwszych dźwięków między nami zatrybiło, a taki Né Pour Trahir z fantastycznymi wokalami w tle, to już owładnął mną bez reszty. Nie będę tutaj przepisywał słowo w słowo gdzie Pan Redaktor recenzent osadził muzykę Fange, bo jeśli ktokolwiek się nią zainteresuje, demonstrując raz swój dobry gust, a dwa ogarnięcie w temacie, to bez większego problemu usadowi ją w odpowiednim miejscu, pomiędzy właściwymi nazwami. Ja tylko zgodzę się z redaktorskim nosem i analitycznym umysłem, że to sporo inspiracji w Privation zostało wtłoczone i z nich coś własnego stworzone, a stylistycznie spotyka się tu sporo zimnofalowych detali elektronicznych nadbudowanych na fundamencie sludge'owym o często gęstym death metalowym obliczu riffowaniu, ale od siebie dodam, że pamiętając iż Francja dla mnie nie jest wciąż (choć jak popularność metalu z tego rejonu świadczy, chyba powinna) dominującym dostarczycielem załóg hipnotyzujących, to ja sobie sposób akcentowania wokali na Privation skojarzyłem z takim lata temu w miarę znanym projektem nazwanym Misanthrope. Nie jest to jednak trop muzycznie zbieżny, choć Visionnaire z 1997 roku miał trochę podobnego nastroju, mimo że gatunkowo odbijał w rejony bardziej tandetną otoczka woniącymi. Sprawdzam teraz i widzę, że oni wciąż są aktywni, ale wybaczcie że nie wiem co i jak obecnie grają, bo przy sobie mnie nie zatrzymali, a ten ich wątek w tym miejscu, to tylko wtręt, więc czas go zamknąć i gonić z tekstem dalej. To co w tym momencie mogę podkreślić, to przekonanie że kompozycje z Privation w tejże osiągniętej formule, jeszcze dzisiaj nie stanowią aż tak odróżniających się od siebie i całości słucha się tak z zaciekawieniem składając poszczególne elementy utworów w przemyślaną w jak mniemam drobiazgowo w założeniach formę, jak zwrócę uwagę, iż są jeszcze do siebie dość podobne. Jednak to co słyszę, a dokładnie próby jakie ekipa z Bretani podejmuje, aby aranżacyjnie je dookreślić podpowiadają, iż w przyszłości ta wyrazistość w sensie odrębności ułatwiającej rozpoznawalność będzie ewoluować, bo dzięki niej zespół myślę będzie miał szansę kroczyć drogą jaką ziomale z Gojiry już krajanom kolejnymi ewoluującymi albumami wykarczowali, a Fange moim zdaniem podobny kurs mogą przyjąć, co nie oznacza że efekty muzyczne mają osiągnąć bliźniacze, bo ja mówię o nawigowaniu na sukces, nie nawigowaniu na kopiowanie rozwiązań dźwiękowych. Dla fanów tak sludge'owych czy industrialnych ciężarów, jak i też właśnie podobnych Gojiry, Fear Factory czy Converge ansambli polecam - rozkmincie sobie ich po swojemu! 

piątek, 9 czerwca 2023

Close / Blisko (2022) - Lukas Dhont

 

Ciekawy zabieg z tym jak myślę prowokującym zestawieniem cech fizycznych głównego bohatera, który wydaje się jakby wyglądał na potencjalnego socjopatę o rysach twarzy cherubinka, z bardzo wrażliwą duszą, jaka to mieszka w tym obliczu. W opowieści jaka z pewnością nie wzbudzi akceptacji u twardogłowych konserwatystów, bo raz jest zbudowana z poetyckiej wrażliwości, dwa jest intensywnie sensualna, trzy wreszcie dotyka tematu tabu, bo jak to niby opowiadać o bliskości dwóch trzynastolatków z tą a fe! gejowską aluzją i finalnie po czwarte, bo prawdziwe dramaty życiowe, to rodzą się wówczas, kiedy dzieciom nie dostarcza się odpowiednich treści i są wychowywane w liberalnych społeczeństwach, na przewrażliwione i empatyczne do przesady "ciotunie". Dramat to też ta nagroda w Cannes dla filmu, który "promuje" w ten bezczelny sposób zachowania nieheteronormatywne i poza wszystkim, dramat to wykorzystanie młodych, naiwnych aktorów do zagrania ról, które mogą przykleić im etykietę małych "zboczeńców" i reżyser ma to (przepraszam za ewentualne skojarzenia) głęboko gdzieś. Kompletny brak wrażliwości i postawa egocentryczna najgorszego sortu, a mógł przecież dać sobie spokój, stłamsić własne traumatyczne wspomnienia, nie martwić się na zapas losem jakichś anonimowych "innych" i nie realizować tego obrazoburczego dla poglądów prawicowych obrazu i dzięki temu nie krzywdziłby, jak i nie był krzywdzony ewentualną uzasadnioną naturalnie nagonką. Bo nieważne, że Close to pięknie sfilmowany i też głęboko poruszający, zagrany przejmująco intymny dramat, który potrafi rozrywać serducho i nieważne, że kwestia jednopłciowej przyjaźni jest tylko pretekstem do zwrócenia uwagi na coraz częściej kończącą się tragediami, krzywdzącą rolę komentarzy w życiu młodego człowieka - bo przecież ta pieprzona homofobia i dla niej człowiek kochający inaczej, to doskonały kandydat na wroga. A ja uważam, że WAŻNE i stanowczo twierdzę, iż taki powyżej zarysowany konserwatyzm, to w końcu i u nas na śmietniku historii powinien wylądować.

czwartek, 8 czerwca 2023

Modelo 77 / Barcelona 77 (2022) - Alberto Rodríguez

 

Zerkam kilka dni temu na informacje i widzę, iż za sterami tego projektu, człowiek od Stare grzechy mają długie cienie stoi i automatycznie jestem mega zainteresowany, bo to o czym wspominam było pamiętam w moim odczuciu (zdania mogły być podzielone), jako kryminał wręcz hipnotyzujące. Tym razem Alberto Rodríguez aby opowiedzieć widzowi fabularną historię, to zawędrował do więzienia z czasów tuż po śmierci Franco, czyli czasów tak anomii, jak i obiecującej względną normalność, przebiegającej w bólach ogromnych transformacji z dyktatury do demokracji. Wziął dokładnie na warsztat jedną z wielu dramatycznych historii życia ofiary tak systemu karania na oślep, jak reżimu odchodzącego bardzo powoli w przeszłość, w atmosferze mnóstwa ciemnych rozgrywek w kraju uwolnionym od dyktatora, lecz wciąż kraju silnych wpływów zorganizowanego przez niego i współoprawców krwawego systemu. Oglądamy klasyczne metody wymuszania posłuszeństwa, znęcania się fizycznego i psychicznego, odbierania wszelkich praw w okolicznościowych niby zmieniającego się kraju, ale z funkcjonariuszami poprzedniego reżimu, więc scenariusz podobny choć chyba jednak bardziej ekstremalny od tego naszego, polskiego. Natomiast technicznie jak Rodríguezowi wyszło, to ocena zależny od specyfiki oczekiwań i ja akurat byłem lekko rozczarowany, bo dramatyzm sytuacji i owszem na poziomie intensywnego przekazywania w obrazie i scenariuszu grozy okoliczności i warunków, ale kolejne wydarzenia jakimi nie byłyby one wstrząsające, to tutaj nie dotykają do żywego tak jakby powinny. To moje subiektywne odczucie i nie mam intencji krytykowania efektu, bo tak jak mnie skrajnie nie poraził, to przypuszczam że znajdą się widzowie, których totalnie poruszy. Wyszło po prostu według opinii mojej bardzo poprawnie i nie wiem, czy to poniekąd wina przejścia Rodrígueza ostatnio na stronę serialową, czy może Stare grzechy jednak nie były tak znakomite jak mi się te siedem lat temu zdawało, a ja najzwyczajniej tych lat nie przespałem, tylko swój gust filmowy zmodyfikowałem i jestem bardziej jeszcze wymagający. Z chęcią posłucham bardziej obiektywnego zdania, ale tylko dotyczącego pierwszej hipotezy. ;)

środa, 7 czerwca 2023

Vanskabte Land / Godland (2022) - Hlynur Pálmason

 

Ascetyczne plansze na otwarcie i dalej obraz w ramce, jakby jednego z pierwszych aparatów fotograficznych do końca. Ciasny kadr rządzi i tworzy klimat, dodając artystycznego sznytu skupionej mozolnej anty narracji, więc film robi wrażenie żyjącej archaicznej fotografii, z dodanym jedynie efektem koloryzacji. Hlynur Pálmason opowiada metodą ilustracyjną (obsesyjnie dopieszczonym obrazem), przeszywającą zimnem historię klęski, a pejzaż i ludzkie twarze w zbliżeniach, są dla osiągnięcia zakładanego efektu narzędziem kluczowym. Efekt jest prowokująco dyskusyjny dla osoby w gorącej wodzie kąpanej, a dla osoby wytrwałej, jako podręcznikowe slow-cinema, sączący satysfakcję być może na zasadzie życzeniowym, samospełniającej się pozytywnej przepowiedni, a ta wspomniana dotychczas bez wprost określenia miejsca Islandia z kadrów surowa ale i hipnotyzująco malownicza, bo jak stwierdza jedna z postaci, parafrazując - na Islandii jest strasznie i jest pięknie. Niestety zero w tym bezpośrednio przemawiających do widza emocji, a treść jaka by nie była intrygująca i pod powierzchnią z wizualnej maestrii nie kryła się najgłębsza głębia poetyki filmowej, to trzeba cierpliwości i odporności na zaklęcia Boga snu gigantycznej, by zanim wpierw zasadnicze zawiązanie quasi akcji i wreszcie jej kulminacja nie nastąpi, nie przysnąć. Taka to forma artystycznie i warsztatowo zachwycająca, jej wartość duchowa i naukowa ujmująca, ale żeby zapewne statystycznego widza porywało, to domniemam że szans brak, bo przecież porwać nie miało w założeniach, tylko przykuć do ekranu widza, jak myślę niestatystycznego. Miało pozwolić o reżyserze mówić jako o twórcy prze-ambitnym i twórcy estetycznie fascynującym, więc miało krytykę profesjonalną zachwycić i ta krytyka miała trąbić z jakim niezwykłym dziełem mamy do czynienia, co zapewne spotka(ło) się z biegunowo rożnymi reakcjami widza-kinomana, który będzie miał przypadkowo okazję, lub świadomie odszuka i spędzi niemal 140 minut w podroży pod wulkan, z misją wybudowania Kościoła. Ja gdyby kogoś to obchodziło uważam Godland za potężne kino i oczami wyobraźni wpatrzonymi w przyszłość widzę Pálmasona w hollywoodzkiej śmietanki towarzystwie, bardzo blisko miedzy innymi Yorgosa Lanthimosa i Paula Thomasa Andersona. Chociaż względem nastroju najbliżej mu do Roberta Eggersa.

wtorek, 6 czerwca 2023

Vlastníci / Właściciele (2019) - Jiří Havelka

 

Dialogami stojąca, dialogowa niemalże perełka. Konkretnie napisana, autentyczna i jak na okoliczności parateatralne dynamiczna. Równie dobrze nakreślono tutaj postaci (przekrój społeczny całkiem zgrabny), oczywiście także zwracając uwagę na specyfikę formy, gdzie mnogo bohaterów i wszyscy równo przez pryzmat znaczenia dla scenariusza są traktowani. To taka mała komedio-drama w klimacie popularnych ostatnio kameralnych produkcji, gdzie akcja toczy się właściwie w jednym miejscu, a dynamika i rytm jest wprost wynikiem interakcji i relacji pomiędzy postaciami i tak samo tu dużo sytuacji komicznych, jak i dramatycznego napięcia, związanego z rodzącymi się na bieżąco i pochodzącymi z innych doświadczeń i przekonań społecznymi fluktuacjami. Przyjemnie się tą zabawę nakręcającymi się interakcjami ogląda i szczególnie może się podobać ironiczne poczucie humoru, którym Czesi z wdziękiem potrafią się posługiwać. Konkretnie natomiast, mamy grupę właścicieli mieszkań jednej kamienicy i jesteśmy świadkami jednego z zebrań odbywanych przez tą wspólnotę, a to przecież fantastyczny materiał na kapitalną farsę i tak się właśnie dzieje, że intensywnie soki zostają z potencjału wyciśnięte. Zawiłości historyczne, kulturowe i obyczajowe, światopoglądowe niuanse, jakieś wzajemne antypatie, jakieś pretensje, uwagi bezpośrednio kierowane lub aluzje, no i wreszcie wybuchy gwałtownych emocji. Tak tematy do debaty merytorycznie właściwe, proceduralne nudy i systematyczny dryf w wątki zupełnie oderwane od meritum, a na finał mocna podwójna puenta. Inaczej życie Panie! Kto nie był nigdy na jakichkolwiek zebraniach, to nie doceni tej prawdy błyskotliwie wplecionej w fajny pomysł i równie fajną realizację. W sumie to kto nie uczestniczy w codziennym życiu społecznym może jedynie jej nie docenić. Ktoś?

P.S. Dzięki Właścicielom dowiedziałem się ponadto, skąd to popularne u nas przed laty określenie bryle oraz zobaczyłem jak po latach wygląda Rumburak - czarodziej drugiej kategorii. :)

poniedziałek, 5 czerwca 2023

Corsage / W gorsecie (2022) - Marie Kreutzer

 

To już jakaś chyba plaga (a jednak ona mnie się ona podoba), by w filmach o czasach bardzo przeszłych, skrajnie wręcz w kostiumowych produkcjach, zestawiać współczesną muzykę z zupełnie niezgodnym z nią teoretycznie tłem historycznym. W gorsecie PONIEKĄD taki zabieg zastosowano, bo niby nie jest to akurat szarża na rapsy, a i klasyczne motywy smyczkowe i fortepianowe, a przede wszystkim dźwięki generowane przez instrumenty dęte można usłyszeć (dlatego może nie jest on najbardziej wyrazistym przykładem), ale jednak takie złapałem przemyślenie po sekwencji wprowadzającej i szkoda mi było by się nim nie podzielić - proszę mi wybaczyć. Błagam wybaczcie! Do rzeczy jednak! W gorsecie to taka bardziej siermiężna austriacka odpowiedz na film o Księżnej Dianie Pablo Larraína - i po seansie nie mam pewności czy udana, bowiem okazał się film Kreutzer tak silnie promowany jako arcydzieło, filmem sugestywnym, ale też meczącym. Zbudowanym z kolejnych doskonale wizualnie zaaranżowanych leniwych scen o wysokim stopniu znaczenia, ale scen jednocześnie bez dynamiki czy stopniowania napięcia. Zamiast tego snuje Kreutzer po prostu opowieść o kompletnie nieudanym, oszukańczym życiu w złotej klatce. Życiu podporządkowanemu dla publicznego wizerunku dworskim konwenansom, więc najzwyczajniej sztuczne i w rzeczy samej także wewnątrz cesarskiej rodziny relacje gmatwające, jak i życie w świetle publicznym idealizowane, a w cieniu w alkowie dopiero zaspokajające właściwe potrzeby. Smutna to projekcja na ekranie bezgranicznie przygnębiającej toni - dawka zadawanego konsekwentnie widzowi bólu, w tym przypadku bez w zasadzie uczucia masochistycznej satysfakcji. Produkcja z ambicjami, powiązana z wysokimi oczekiwaniami, lecz bez polotu, co odbiera jej siłę rażenia i sprowadza jedynie do ponurego doświadczenia świadomego reżyserki znęcania się nad widzem. Gdyby nie doskonale zrozumiane przesłanie, kilka głębokich sentencji („w wieku 40 lat człowiek zaczyna się rozpływać, ciemnieje jak chmura”, „nikt nikogo nie kocha, wszyscy kochają to czego chcą od innych”) i gdyby nie ciekawie, bo wprost wykorzystanie obdrapanych pałaców i dworków, znakomite zdecydowanie aktorstwo i cyzelowane ujęcia, nie dałbym rady dźwignąć i nie znalazłbym powodu aby polecić komukolwiek samodzielnie sprawdzić. Dobra, prawdę mówiąc sprawdzić tylko tym o których będę miał pełne przekonanie, iż będą gotowi zmierzyć się wyzwaniem postawionym przez Marie Kreutzer i ta "nowa" Sissi nie zniszczy im wspomnień z młodości, bądź dzieciństwa.

P.S. Polecam także (tutaj każdemu) zestawić sobie losy samej Romy Schneider i Cesarzowej Elżbiety! Prawda, że aż ciary?!

niedziela, 4 czerwca 2023

Einar Solberg - 16 (2023)

 

Einar Solberg obdarzony jest niebywałym interpretacyjnym talentem wokalnym i jest jako frontman Leprous na scenie rockowej postacią nietuzinkową i coraz bardziej jak myślę rozpoznawalną. Przyznaję jednak, że zaskoczył mnie kiedy dotarły do mnie pierwsze informacje, iż pracuje nad solowym albumem i z miejsca zacząłem się zastanawiać, czy wokalista o tak charakterystycznym brzmieniu głosu i tak mocno przypisany do specyfiki brzmieniowej swojego macierzystego zespołu, będzie w stanie skonstruować kompozycje, które jednocześnie zachowają wszystkie walory jakimi dotychczas słuchacza przyzwyczaił obdarowywać oraz będą stanowiły stylistycznie coś co wyróżni solowy krążek spośród materiałów stworzonych wraz z kumplami z Leprous, a przy tym najważniejsze - czy efekt finalny będzie spójny i porywający tak, jak dotychczasowa ewolucja kariery Leprous.  Spieszę od razu donieść,  nie było się czym martwić, jest fenomenalnie w każdym aspekcie, bo jak się okazuje i nie jest to przecież dla mnie jakaś wybitna niespodzianka, że Einar pośród młodego pokolenia prog-rockowych artystów wyróżnia się gigantyczną już dojrzałością i sukces jaki w gatunku niewątpliwie odniósł wraz z równie mu utalentowanymi kumplami, jest po równi jego, jak i ich zasługą. W Leprous bezdyskusyjnie jest chemia i ustawiczny głód twórczy, natomiast efekt pracy to prawdziwe majstersztyki emocjonalnej estetyki i uważam iż w przypadku właśnie pochłanianej przeze mnie 16, pomimo składu nowego i sporej grupy zaproszonych gości, jest podobnie. Absolutnie oprócz rzecz jasna postaci wuja Ihsahna nie znam kategorii gatunkowych w jakich pokaźna grupa gości Einara na co dzień dłubie i rozpoznanie ich nisz gdybym zagłębił się w temat mocniej, na pewno pozwoliłoby szerzej zinterpretować zakres ich wpływu na utwory, w które pozwolili się zaangażować. Byłby to jednak jak podkreśliłem proces żmudny i nie mam w ogóle przekonania czy powinienem pracę kompozycyjną na 16 wykonaną, przede wszystkim rozpatrywać z punktu widzenia warsztatu, a tym bardziej teorii muzyki w czym przecież ekspertem być nie mogę, kiedy MUZYKA jest dla mnie czymś już znacznie ważniejszym niż jedynie materią zdatną do dostarczania rozrywki. Tym bardziej, iż moja działka jak myślę to wrażliwość na dźwięki jakie do mojego aparatu słuchowego, a najmocniej serca docierają i na tym się skupię, bo to czuję najsilniej i zdarza się że doznania owe potrafię sugestywnie przenieść na formę literacką - można się oczywiście nie zgadzać. Niemniej jednak donoszę z pełnym przekonaniem, iż doświadczenie zatopienia się w dźwięki z "szesnastki', to dla mnie wręcz metafizyczny wgląd w siebie za pośrednictwem tak intymnego lirycznego zwierzenia Einara, jak i ilustracyjnej osobowości muzyki w jaką ubrał płynące prosto z osobistych przeżyć i odczuć teksty. Nie ukrywam przy tym, że wrażliwość na nuty nie zawsze w moim przypadku przekłada się na takową w relacjach z ludźmi, co niestety potrafi zaburzyć harmonie funkcjonowania w wymagającej rzeczywistości i tym samym pcha mnie w akcie desperackiej ucieczki w świat muzyki, w którym się zatracam i w trudny do prostego opisania sposób, mogę być w stu procentach sobą, czując się przez nią paradoksalnie wysłuchany i zrozumiany. Tak, mogę się teraz wydać typowym żałosnym przykładem człowieka ratującego się dryfem w eskapistyczne wycieczki i systematycznie budującego mur ze światem zewnętrznym, zatracając się w coraz mocniej w wewnętrznym dialogu z samym sobą, czasem dla higieny chaotycznie wyrzucającym z siebie uczucia, rzadko będące trafnie zrozumiane - tak, to też typowy mechanizm wyobcowywania, jestem świadomy i gotowy brać odpowiedzialność za jego konsekwencje, kiedy inaczej nie potrafię, kiedy działanie inaczej komplikuje, zamiast ułatwiać czy łagodzić. Ktoś zapyta w tym miejscu racjonalnie, dlaczego zamiast wprost o zawartości debiutu Einara, ja tu się bezwstydnie wybebeszam i odpowiem, że przecież w porażającym zmysły doświadczeniu muzycznym (a takiego pragnę) chodzi nie o to by podnieta wiązała się z technikaliami dzięki którym powstała, a magia prawdziwa tkwi w interakcji z nią, jaka powoduje konstruktywne przemyślenia, tak samo ważne jak kanalizowanie złych emocji. Innymi słowy mógłbym śmiało napisać, że muzycy  doskonale przygotowani warsztatowo i grają porywająco, że płyta jest fantastycznie pod względem dramaturgii skomponowana, że poraża wartością detali, łączy w sobie harmonijnie kilka co najmniej gatunków muzycznych, a Einar nie boi się eksperymentów brzmieniowych i że dla niego samego nie ma w sumie granic wykorzystania pomysłów czy inspiracji, prócz tych poza którymi jego twórczość przestała by nosić znamiona autentyzmu i to byłoby ok. To by jako recenzjo-refleksja przeszło i być może dla większości czytelników taka sprowadzona do obiektywnych faktów relacja byłaby więcej warta, bo określałaby z czym będą mieli do czynienia jeśli się zdecydują na konfrontacje, ale jak mógłbym w tym miejscu ograniczyć się do suchej faktografii i odhaczania składowych poszczególnych indeksów, kiedy PŁYTA wyrwała mnie z grzęźnięcia w ostatnich dni frustracjach i uratowała przed implikacjami bezradność. Dostarczyła wzruszającego przeżycia, jest ze mną i będzie na dobre i złe, ale poza tym (uciekając od emfazy której nie znoszę i wolę już być spostrzegany jako pajac rozbawiający, niż tak, że głębiej już się nie da wzdychający nadwrażliwiec), że dała mi szansę w tym miejscu wyrzucić choć część tego z siebie, co mnie tylko na pozór jebie i zrzucić choć na chwilę zbroję czasem strachem przed niedostatecznie sprawnym radzeniem sobie z życiem obsrywaną. 

Drukuj