środa, 7 czerwca 2023

Vanskabte Land / Godland (2022) - Hlynur Pálmason

 

Ascetyczne plansze na otwarcie i dalej obraz w ramce, jakby jednego z pierwszych aparatów fotograficznych do końca. Ciasny kadr rządzi i tworzy klimat, dodając artystycznego sznytu skupionej mozolnej anty narracji, więc film robi wrażenie żyjącej archaicznej fotografii, z dodanym jedynie efektem koloryzacji. Hlynur Pálmason opowiada metodą ilustracyjną (obsesyjnie dopieszczonym obrazem), przeszywającą zimnem historię klęski, a pejzaż i ludzkie twarze w zbliżeniach, są dla osiągnięcia zakładanego efektu narzędziem kluczowym. Efekt jest prowokująco dyskusyjny dla osoby w gorącej wodzie kąpanej, a dla osoby wytrwałej, jako podręcznikowe slow-cinema, sączący satysfakcję być może na zasadzie życzeniowym, samospełniającej się pozytywnej przepowiedni, a ta wspomniana dotychczas bez wprost określenia miejsca Islandia z kadrów surowa ale i hipnotyzująco malownicza, bo jak stwierdza jedna z postaci, parafrazując - na Islandii jest strasznie i jest pięknie. Niestety zero w tym bezpośrednio przemawiających do widza emocji, a treść jaka by nie była intrygująca i pod powierzchnią z wizualnej maestrii nie kryła się najgłębsza głębia poetyki filmowej, to trzeba cierpliwości i odporności na zaklęcia Boga snu gigantycznej, by zanim wpierw zasadnicze zawiązanie quasi akcji i wreszcie jej kulminacja nie nastąpi, nie przysnąć. Taka to forma artystycznie i warsztatowo zachwycająca, jej wartość duchowa i naukowa ujmująca, ale żeby zapewne statystycznego widza porywało, to domniemam że szans brak, bo przecież porwać nie miało w założeniach, tylko przykuć do ekranu widza, jak myślę niestatystycznego. Miało pozwolić o reżyserze mówić jako o twórcy prze-ambitnym i twórcy estetycznie fascynującym, więc miało krytykę profesjonalną zachwycić i ta krytyka miała trąbić z jakim niezwykłym dziełem mamy do czynienia, co zapewne spotka(ło) się z biegunowo rożnymi reakcjami widza-kinomana, który będzie miał przypadkowo okazję, lub świadomie odszuka i spędzi niemal 140 minut w podroży pod wulkan, z misją wybudowania Kościoła. Ja gdyby kogoś to obchodziło uważam Godland za potężne kino i oczami wyobraźni wpatrzonymi w przyszłość widzę Pálmasona w hollywoodzkiej śmietanki towarzystwie, bardzo blisko miedzy innymi Yorgosa Lanthimosa i Paula Thomasa Andersona. Chociaż względem nastroju najbliżej mu do Roberta Eggersa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj