Scott Cooper odrobinę obecnie względnie poprawnej (warsztatowo bez uwag), ale jednak tandety filmowej nawciskał i ja nie wiem czy skreślać z listy „czekam na jego nowy film z niecierpliwością” już człowieka, bowiem zastanawiam się jeszcze czy może jacyś doradcy "mądrzy" przekonali go żeby kręcił mniej ambitnie, za to dla szerszej publiczności i nie bardzo entuzjastyczna bieżąca reakcja jego sympatyków z czasów jego dobrego, w sensie doskonałego kina (siebie i podobnych mam na myśli), podziała jednak może na człowieka otrzeźwiająco. W sumie nigdzie się nie wybieram, poczekam (he he) i się jeszcze zobaczy! Ja tutaj teraz jednak nie o bieżącym, a przeszłym - ja dokładnie o jego reżyserskim debiucie. Szalone serce nie opiera się na oryginalnej historii, bo przyblakła gwiazda muzyki z problemem alkoholowy, to żadna odkrywcza sprawa, ale można wziąć na warsztat coś przemielonego, nie dodać do tego nic ponad normę swojego oraz zatrudnić główną obsadę, która idealnie ze specyfiką roli się kojarzy (Jeff Bridges), mocnymi nazwiskami wypełnić tło (Maggie Gyllenhaal, Robert Duvall, Colin Farrell) i zrobić mimo wykorzystania klisz film ciekawy, o którym widz będzie po czasie wciąż pamiętał, a podczas seansu nie przybije gwoździa z nudów. Ja Szalone serce wciąż pamiętam i ono w sumie zdopingowało mnie do wzmożonej obserwacji dalszej kariery Scotta Coopera i nie żałuję, nawet jeśli we wstępie jojczę coś na obecne lipne w sensie bezpieczne próby reżysera. Bowiem szanuje, a może nawet stawiam pośród moich ulubionych Out of the Furnace, Black Mass i Hostiles, a do Crazy Heart wracając mam (bo na potrzeby tekstu sobie odświeżyłem) przyjemność taką jaką myślę miałem, gdy pierwszy raz debiutancką próbę Coopera sprawdziłem. Puentując to co poddaje teraz refleksji, Szalone serce to „historia jednej piosenki”, a patrząc na nią detalicznie, ona trochę o kwestiach ambicjonalnych, bo stary gwiazdor schodzi w cień, a w blasku ogrzewa się młody - taka kolej rzeczy, nie ma opcji by wiecznie na szczycie przecież trwać. Trochę to równocześnie scenariuszowo sentymentalne wycieczki podkręcone romansidłem, życie niby zwykle, domowe, leniwe, a jednocześnie niezwykle, bo spędzane w trasie od miasta do miasta. Jakaś też tęsknota i wiszący w powietrzu dramat, jaki zazwyczaj wisi nad takimi ludźmi i po ich chwilowym upadku, kolejne z dołka wypełzanie, bo jak człowiek tkwi w poczuciu winy i ucieka przed prawdziwym życiem oraz ma talent do ściągania na siebie kłopotów, to długo we względnym szczęśliwym spokoju nie wytrwa, bo coś zawsze "niechcący" spieprzy!
P.S. Śpiewają tutaj te smutno-wesołe country pioseneczki i mnie to absolutnie nie przeszkadza, bo mają one jako estetyka coś w sobie i jeśliby potraktować je nieco bardziej ambitną aranżacją i dodać intrygującą otoczkę, to nabierają ciekawego sznytu. Orville Peck lubi to, a ja lubię na przykład jego! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz