Nie kryję entuzjazmu, bardzo się cieszę i donieść spieszę, że pokładane po serii świetnych singli nadzieje związane z Unison Life zostały spełnione i mam do dyspozycji teraz dziesięć rewelacyjnych kompozycji, składających się na program doskonale pod względem konsystencji i dramaturgii skonstruowanego albumu. Ponadto wraz z premierą płyty dotarła do mnie kolejna znakomita informacja, albowiem Brutus zapowiedział się z serią koncertów w naszym kraju, a ja pośpiesznie na tą okazję już nabyłem bilecik i do marca będę przebierał nóżkami w oczekiwaniu. Pytanie skąd u mnie tak wysokie stężenie podniecenia, skoro nawet jeśli poprzedni krążek belgijskiej ekipy propsowałem, to w tekście opisującym własne refleksje, nie uniknąłem jakichś wobec niego ale. Stało się tak, gdyż ta wówczas względna, bądź tylko subiektywnie odczuwalna wokalna słabość Nest, z odrobinę niedoszlifowanego elementu ich ekscytującego stylu, stała się na równi z muzyką oscylującą programowo pomiędzy przestrzennymi pejzażami, a odrobinę bardziej wypolerowanymi eksplozjami instrumentalnej furii, jej równoprawnym atutem. Stefanie być może sama zauważyła lub dotarły do niej podobne moim sugestie i te drobne niedociągnięcia głosowe wyeliminowała, tudzież sprytnie w liniach wokalnych ich powtarzania uniknęła, dzięki czemu ja tą wciąż warczącą tonacją jestem zachwycony i od momentu gdy pierwszy singiel ze świeżego materiału udostępnili czułem, że jego pełnej wersji stanę się zagorzałym fanem, a wręcz niewolnikiem. Miłość do Unison Life zaczęła się od wielowątkowego Dust, za chwile wpadł mi w oko i zahipnotyzował obrazek do zwięzłego Liar, a potem to już poruszająca Victoria i równie oddziałujący na emocje What Have We Done dopełniły formalności. Cztery kawałki wcześniej znalem, pozostałe w mig równie mocno uczuciem obdarzyłem i nawet jeśli Unison Life nie będzie na koniec roku w moim rankingu płytą mijającego sezonu, bo konkurencja zacna kapitalne albumy też wypuściła, to z pewnością na pudle wyląduje. Brutus jest jednak w odczuciu moim największym na plus zaskoczeniem 2022-ego i z grupy stojącej gdzieś na granicy mojego bezgranicznego uwielbienia, stał się ekipą ze ścisłej już czołówki, zatem zobaczenie ich gigu na żywo postrzegam nie tylko w kategoriach potencjalnie fantastycznego wydarzenia emocjonalnego, ale i obowiązkiem, tym bardziej ze słuchy do mnie systematycznie docierają, iż Brutus live to jeszcze intensywniejszy Brutus. Gdyby jeszcze ktoś mnie pytał co pomiędzy Nest, a obecnie najnowszym materiałem oprócz świadomości możliwości głosowych Stefanie uległo ewolucji, to spieszę uzupełniająco donieść, że najzwyczajniej dojrzałość kompozytorska, która już potrafi wydobyć ze stylu grupy najbardziej wyraziste atuty - dać mu także walor przebojowości (piosenkowy sznyt, świetny songwriting) nie rezygnując z ciekawych patentów aranżacyjnych i wreszcie daru emocjonalnego wpływania na słuchacza, poprzez permanentne budowanie napięcia. Bo Brutus to takie post metalowo-hardcore'owe granie, które kręci i wzrusza tak samo Panów jak i rzecz jasna te wszystkie bardziej twarde, przez co odporne na proste łzawe wzruszenia Panie. Sorki za rymowanie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz