Plejada ówczesnych najbardziej rozpoznawalnych gwiazd kina naszego - twarzy kilku pokoleń, utalentowanych i wyrazistych naturalnie. Pośród nich zawsze nieco pokracznie naturszczykowaty, jednako zawsze ujmujący Zbigniew Cybulski, tym razem bez swoich charakterystycznych okularów na nosie. Rzecz esencjonalna dla stylistyki, rzecz wrosła w kinematografię polską i otoczona nimbem wręcz obsesyjnego kultu, chodź rzecz jasna nie tak popularna jak późniejsze epickie widowiska Jerzego Hoffmana, które nawiasem mówiąc (zaryzykuję śmiało) właśnie dzięki inspiracji płynącej z adaptacji Hasa być może po części powstały. Rzecz jednako bardziej finezyjna, rzecz dowcipna, rzecz ważna, rzecz niepospolita. Na podstawie głośnej fantastyczno-filozoficznej powieści Hrabiego Jerzego Potockiego, rozbudowana historia nakręcona w udawanych lokacjach Hiszpanii, a dokładnie zbudowanych z jurajskiego wapienia (tutaj chwila na patriotyzm lokalny) podczęstochowskiego Olsztyna. Rękopis jest na swój sposób i na ówczesne możliwości odjechany, popuszczono w nim zdecydowanie wodze fantazji i wątki dziwaczne wzbudzają konsternację, tudzież fascynację widza. Sporo w nim też niemal surrealistycznego poczucia humoru, stąd nie on hula w święta w telewizjach tylko filmy Hoffmana i ja się właściwie nie dziwię. Dominuje dość dzisiaj ascetyczna scenografia, która tworzy mimo to skuteczną iluzję przepychu, zbudowaną z rekwizytów zabawnie groteskowych i jednak taka nie do końca pełna kontrola Hasa nad szczegółami produkcyjnymi, wynikająca z finansowych ograniczeń, bądź świadomego postawienia przez ekipę i reżysera przede wszystkim na treść - bo z braku laku itd. ;) Wyszło reżyserowi realizacyjnie i wizualnie dość umownie, natomiast trudno mi się odnieść do interpretacji tekstu Hrabiego, bowiem nie znam i nikt mnie nie przymusi do spędzenia godzin w mozole bym mógł sam się przekonać jak było, bowiem nie jestem fanem tego rodzaju fantasmagorycznej literatury z okolic Przygód bardziej rozpoznawalnego Barona Munchausena. Oprę się zatem na opiniach tych co w głąb sprawy zdecydowali się wniknąć i oni dają jasno do zrozumienia, iż Has użył tu także w sensie aluzyjnym klasyka w postaci Don Kichota wiadomo kogo, traktując powyższego „niby zwierciadło odbijające wnętrze Rękopisu, podkreślając tym samym oniryczną umowność całej imprezy”. W dziesiątkach detali te tropy i mnóstwo tym samym przestrzeni do popisu dla rozkochanych w badaczach podobnych historyczno-literackich powiązań, których też nie mogę uznać siebie za fascynata, dlatego nie patrzę na Rękopis z punktu widzenia pasji, a najzwyczajniejszego miłośnika filmu który kocham jeśli wzbudza emocje, a wzbudzające skrajne reakcje (kult robi swoje) dzieło Hasa niestety tego co dla mnie w kinie najistotniejsze wywołać nie potrafiło. Doceniam i szanuję zaangażowanie, bo porwać się na taką epicką formę bez odpowiedniej bazy, to też oprócz zuchwalstwa, odwaga nie lada, ale co po odwadze i chęciach kiedy z dzisiejszej perspektywy trzy godziny projekcji, to w moim przypadku dzielenie jej na trzy części by zmagania zakończyć uczciwym odtworzeniem całości. Jak ktoś być może trafnie wbrew stadnemu nadęciu miłośników dzieła zauważył, oto bowiem była to taka Akademia Pana Kleksa dla dorosłych, a że niewielu dorosłych w których dziecka wyobraźnia pozostała, to i w tej teoretycznej rywalizacji Rękopis stoi w stosunku do sienkiewiczowszczyzny na z góry przegranej pozycji. Powiem otwarcie - mnie też lepiej oglądało się pojedynek Łomnickiego z Olbrychskim, za co się wstydzę, bo tym wyznaniem poklasku u wszelkiej maści zachwyconych najbardziej sobą samym intelektualistów, nie wzbudzę. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz