piątek, 12 kwietnia 2024

Brzezina (1970) - Andrzej Wajda

 

Udźwiękowienie kwiczy, ale poniekąd na przekór tezie aż przesadnie czuć że jesteśmy na wsi pośród lasów, bo ptaszorów trele, prawie zagłuszają dialogi bohaterów. Może od strony malarskiego (Malczewski inspiracją) wyeksponowania wiejskich warunków i przyrodniczych okoliczności wygląda dobrze, to już ponad estetyczne zamierzenie można mu sporo zarzucić, bo mam wrażenie, iż jednak mimo pochwał na jakie wpadłem dla autorów zdjęć, światło słabo współpracujące z operatorem kamery, który mając do dyspozycji kawał potencjału ubogo warsztatowo rzuca okiem obiektywu na postaci, a już w kwestii zbliżeń jest tak daleko jak tylko chyba było można od dzisiejszej operatorskiej maestrii i przede wszystkim montaż jakiś taki toporny. Aktorsko natomiast mam mieszane uczucia, bo raz ta estetyka gry specyficzna i nijak ze współczesną do której człowiek naturalnie przywiązany podobna, a dwa przecież Olbrychski ze swoją podnietą w głosie, swoimi mimicznymi grymasami i spojrzeniem przecież nie może być obiektywnie krytykowany, a silą rzeczy wymuszona wesołkowata chłopięcość groteskowo rudego Łukaszewicza, w kontrze do wyniosłej zgorzkniałej surowości Olbrychskiego, też nie może być określona jako anty zaleta. Jest tu ta kameralna teatralna atmosfera, jest potężnie przygnębiający nastrój, jest silny wyzywający pierwiastek zmysłowości, a może nawet (uwaga he he mocne słowa) lubieżności, wyuzdania i jest psychologiczna prawda, myślę trudna do podważenia oraz puenta, “opowieść o tym, że pełni nienawiści do świata największe pretensje mamy do siebie samych” do refleksji zdatna, ale forma produkcji niemal półamatorskiej psuje wiele i nie pozwala myślę mi odczuć Brzezinę w pełni z perspektywy skupienia się na rozpracowaniu jej tematu. Mocno mnie rozprasza najzwyczajniej owa niedoskonałość poza merytoryczna, choć etnograficzna i miłosna poetyckość zaiste uduchowiająca, sceny mocne, w pamięć zapadające, ale żeby to tak licho technicznie zrobić, to o pomstę do nieba można wołać. Przechodzę zatem niejako obojętnie obok brzozowych (brzezina - drzewostan niemal czysto brzozowy z wyraźną przewagą brzozy omszonej nad brodawkowatą) dramatów Stanisława i Bolesława. Zapamiętam jeno młodziutką Emilię Krakowską, tudzież że jednemu paniczowi nutki z wielkiego miasta uśmiechnięte, aż do ząbków wyszczerzania, a drugiemu dramatyczne, podniosłe nieznośnie kompozycje. Jednemu śmierć, ale zanim jeszcze życia ile możliwe, drugiemu być może długie życie przeżyte po rozpaczy, we frustracji i złości, więc co to za życie. Nie wiem, obaj wrażliwi, a tak zupełnie inni - intrygujące u podstawy, ale czy Wajda tego nie zawalił, czy Iwaszkiewiczowi przede wszystkim ta adaptacja do gustu przypaść mogła?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj