środa, 5 sierpnia 2020

Black Pistol Fire - Deadbeat Graffiti (2017)




Desant blues-rockowych duetów trwa w najlepsze. W osobistym węższym zainteresowaniu trzy w takiej skromnej konfiguracji personalnej funkcjonujące grupy, w szerszym kolejnych kilka. Dwóch gości, jeden okłada dość ascetyczny zestaw perkusyjny, drugi dierży wiosło i udziela się wokalnie. Royal Blood, The Blue Stones, no i Ci obecnie najpopularniejsi, lecz jak podpowiadają mi subiektywne słuchowe odczucia jednak nie najwyżej punktowani pod względem wartości muzycznej, czyli The Black Keys. Do tej elity właśnie wbili Black Pistol Fire, ale zanim dotarło do mnie, że nie mogę tej rekomendacji przyjaciela lekceważyć odrobinę wody w rzekach upłynąć musiało. ;) Co się jednak odwlecze to nie uciecze i kręci się właśnie intensywnie na zmianę Deadbeat Graffiti z  Don't Wake the Riot (na resztę też przyjdzie pora), w oczekiwaniu na kolejny materiał sygnowany trójczłonową nazwą. Sporo właśnie w necie singli nowych, które zakładam znajdą wkrótce swoje właściwe miejsce na świeżym longu Kanadyjczyków. Póki co jednak należy łącząc czystą rockową (znaczy bezpretensjonalną ekscytację) z odsłuchów Deadbeat Graffiti, z zimną (znaczy detaliczną analizą jej zawartości) wydać subiektywny werdykt co do miejsca pośród wymienionych ekip oraz właściwości ich muzyki. W ogólności to emblematyczni przedstawiciele blues-rocka, ale pewnie na dłużej bym nie zatrzymał się obok ich dyskografii, gdybym mógł ich określić wprost jako kalkę któregoś z powyższych duetów. Ten sam gatunek, ale jednak nieco inne punkty ciężkości. Tak więc BPF widzę w estetyce pogrążonej na całego w retromanii (nawet w tradycji bluesowych herosów), mimo że w kwestii soczystości i wyrazistości brzmienia i wykorzystania obecnych możliwości realizacji dźwięku niczego co właściwe sobie nie odmawiają. Jest jednak w tym co słyszę na Deadbeat Graffiti pewien rodzaj ascezy, a pisząc precyzyjniej tkwi ona w mym przekonaniu nawet nie w samym oczywistym ograniczeniu instrumentarium, ale w oczyszczeniu aranżacji z nadmiernej ilości dodatków, na rzecz wręcz porywającej energii płynącej z rozumienia czym jest kapitalny groove i flow wydobywany dzięki fantastycznej technice użytkowej i wyobraźni z tak minimalistycznej formuły. To też poniekąd wspólna cecha szczególnie dwóch w pierwszej kolejności wymienionych przeze mnie formacji, że pisanie kapitalnych numerów o fantastycznie chwytliwej melodyce i wykorzystanie w tym celu szerokiej wyobraźni przychodzi tym artystom wyjątkowo łatwo. Ponadto każda z nich ma w składzie fenomenalnego wokalistę, a akurat Kevin McKeown dodatkowo prócz świetnej łapy do linii wokalnych i naturalnie ciepłej barwy posiada cechę którą wręcz łobuzerska szczeniacka chrypka, którą ostatnio w tak urokliwym wykonaniu słyszałem na albumach Mother's Cake. Polecam gorąco odsłuchy, tak pomiędzy nadąsanymi quasi jazzmanami, a ekstremalnymi szatańskimi wyziewami. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj