Cytując podtytuł "Nic co ludzkie nie
jest im obce" i dokładnie o tym jest najgłośniejszy jak do tej pory film Wojtka
Smarzowskiego, który paradoksalnie bez nachalnej promocji producenta, siłą
ciekawości, masą medialnych recenzji, histerią środowisk ultrakatolickich i
wreszcie podjętym tematem tabu zapędził tłumy do multipleksów. Trzy główne
tragiczne w istocie postaci tego dramatu, plus liczne drugoplanowe lub wreszcie
totalnie epizodyczne pokazują w przekroju, niczym w soczewce skupiając i
poddając sekcji całe raczysko toczące współczesny polski Kościół i tworzących
go pasterzy. Drogi ku upadkowi moralnemu, zimnemu cynizmowi, interesowności,
zboczeniom, alkoholizmowi, załamaniom psychicznym, ale co jest zawsze dla
filmów Smarzowskiego symptomatyczne także powodom jakie do pozbawiania ludzkich
odruchów, zagubienia, niespełnienia w naturalnych płciowych rolach czy
odruchach i instynktach prowadzą. Aż mnie w tym miejscu korci, aby rozłożyć
osobowości i historie życia księdza Kukuły, Lisowskiego i Trybusa na czynniki
pierwsze i w ten sposób wyartykułować cały wachlarz okoliczności, zdarzeń,
następstw i wreszcie konsekwencji i piętna jakie odcisnęły na ich życiu i
osobowościach. Nie zrobię jednak tego, gdyż to olbrzymi materiał bardziej
odpowiedni do pracy naukowej, niż do zwięzłej refleksji o charakterze recenzji.
Niemniej jednak postawię w tym miejscu wykrzyknik zauważając przenikającą
istotę rzeczy oraz wnikliwą analizę jaką reżyser wraz ze współpracownikami
odpowiedzialnymi za scenariusz przeprowadził. Smarzowski nakręcił film ze
wszech miar ważny, lecz też równie klasyczny dla swojej autorskiej formuły –
film dwuwymiarowy, zarówno z warstwą dla tych wszystkich którzy spostrzegają
fasadę i nie mają potrzeby i intelektualnych możliwości by spojrzeć w głąb
problemu i analizować zjawiska odpowiednio szeroko i gruntownie dla wagi
problemu oraz dla tych pozostałych, którzy w pokorze dla ludzkiej
niedoskonałości, z dystansem do jednoznacznego oceniania oraz z inteligencji
zasobem dostrzegą precyzyjnie przemyślaną przez reżysera i scenarzystę warstwę
merytoryczną opartą o wiedzę socjologiczną i psychologiczną. Zauważą ci drudzy
bowiem z łatwością, że nie jest to w żadnym stopniu film antyreligijny, a nawet
antykościelny, tylko absolutnie pozbawiony ideologicznej złośliwości obraz o
ludzkich słabościach i instytucjonalnym zniewoleniu poprzez odbieranie
jednostkom podmiotowości oraz indywidualizmu podporządkowując ich życie
agresywno-opresyjnemu rozumieniu dobra Kościoła jako wspólnoty, na każdym kroku
wiarołomnie usprawiedliwianej. Technicznie rzecz biorąc Kler jest kolejnym
schematycznie poprowadzonym projektem Smarzowskiego, gdzie jednocześnie natłok
mikro wątków, wtrętów do głównej narracji i licznych
humorystyczno-populistycznych zagrywek z tła, często pokazanych w sposób
stereotypowy dodaje produkcji bezpośredniej filmowej atrakcyjności, ale też
odciąga często uwagę od rzeczy najistotniejszych w postaci właśnie głębokiego
dna o erudycyjnej wartości. Rozumiem że taki fachowiec jak Smarzowski robi to w
pełni świadomie, zderzając w formule kontrastów nie tylko topornie ciosane
uproszczenia z rozbudowanymi, pełnymi namaszczenia i pietyzmu wstrząsającymi
kontemplacyjnymi eksploracjami w formule przeciwwagi, ale jednocześnie używając
chaotycznego montażu, surowej obróbki obrazu z różnych perspektyw, we wszelkich
dostępnych technicznie czy warsztatowo szatach, w kontrze do długich
poruszających ujęć. W tym kryje się mój jedyny właściwie zarzut, że Kler jako
już siódmy pełnometrażowy film Smarzowskiego oparty jest o schematyzm konstrukcyjny
i mam nadzieję ogromną, że już przy okazji pomysłu na następny scenariusz
wreszcie przełamie tą szablonowość na rzecz zaskoczenia. Węszę przy
kolejnym filmie Smarzowskiego przełom, liczę po cichu na wnikliwy spektakl,
który nie będzie zawierał w sobie przenikających się historii kilku postaci,
ale dogłębnie skupi się tylko na jednej, bo Smarzowski w takiej jak mnie się
marzy kameralnej kompozycji może naprawdę wejść na poziom światowy podobny do
tego celebrowanego obecnie przez Pawła Pawlikowskiego. Tym razem zabrakło
odwagi aranżacyjnej, mimo że odwagi cywilnej w pomyśle na film przełamujący tak
silne tabu było od groma. Na szczęście też aktorskie rzemiosło Jakubika,
Braciaka, Więckiewicza i Gajosa, odpowiednio stymulowane charyzmą reżysera pozwoliły
przenieść na ekran pulsujące prawdą i autentyzmem nieprawdopodobnie
przeszywające emocje. Tak precyzyjnie napisane i z pasją odegrane postaci w
scenach które w kilku przypadkach przejdą do historii polskiego kina, mogą
zagrać tylko najlepsi aktorzy prowadzeni przez najwybitniejszych reżyserów.
Dzięki też temu Smarzowski nie pokazując nic nowego (a kto niby tego akurat
oczekiwał?) ukazał tajemnicę poliszynela znaną właściwie każdemu mieszkańcowi
tego przepięknego, lecz ogarniętego masową hipokryzją kraju. Nie wierzę by było
inaczej! Na zakończenie puenta proszę Was drogich jeszcze powinna być w tym
tekście czarno na białym objawiona, wniosek końcowy, który w moim przekonaniu
sprowadza się do uniwersalnej prawdy, że oto zimni dranie zawsze spadną na cztery
łapy, a wrażliwcy spalą się w piekle własnych rozterek. :(
P.S. Miliony w kinach i miliony
oczekiwań osób! Zastanawia mnie po tym co pisze się w esejach recenzjach,
amatorskich reckach, czy w social medialnych komentarzach jak radzi sobie
Smarzowski z ich przyjmowaniem, szczególnie że film od strony merytorycznej odbiera
sobie szansę na oklaski ze strony osób o postawach skrajnie radykalnych, a
takich w naszym kraju jest niestety większość. Coś w rodzaju za mało przyjebał
Kościołowi i z drugiej za bardzo przyjebał Kościołowi. Smutno mi, że właściwie
mało kto zauważył gorzką uniwersalną puentę z niego płynącą i mało kto docenia,
że to film ideologicznie neutralny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz