Zanim zabrałem się za spisywanie własnych refleksji w temacie najnowszego krążka Alicji, zdążyłem się przekonać iż opinie dotyczące kwestii, który album formacji z DuValle'm na pokładzie jest najlepszy są wyraźnie podzielone. Bez względu jednak na obsadzenie pozycji lidera w tej rywalizacji, dwie rzeczy są pewne i bezdyskusyjne. Mianowicie po pierwsze, że The Devil Put Dinosaurs Here to miejsce trzecie, oraz że która z płyt w rywalizacji pomiędzy Black Gives Way to Blue i Rainier Fog nie jest lepsza, to nie ma fana, który by nie stwierdził, że Alice in Chains nagrało znakomity album. Zarówno zawodowe dziennikarskie teksty, jak i słowa amatorów muzycznego dziennikarstwa są pełne satysfakcji z faktu, iż Alicja prawie dekadę temu powróciła do żywych w formie szanującej ogromnie dorobek z Layne'm, jak i budującej własną nową tożsamość z Williamem za mikrofonem. Gdzieś w międzyczasie na platformie społecznościowej fejsem zdrobniale nazywanej dałem do zrozumienia, iż DuVall jest skarbem dla Cantrella, bowiem to człowiek potrafiący pomiędzy skomplikowane frazy instrumentalne (patrz Giraffe Tongue Orchestra) jak i w muzykę mniej skupioną na łamaniu schematów, jakiej od kilku lat jest wierna ekipa Cantrella wszczepić warsztatowy profesjonalizm, genialny groove i interpretacyjną wokalną duszę. Byłbym jednak człowiekiem mijającym się z faktami gdybym nie zauważył, że efekt finalny znajdujący się na najnowszym longu tak samo zależy od świetnego frontmana jak i od kompozytorskiego geniuszu osób odpowiedzialnych za kształt płyty. Wiem też, iż DuVall kiedy materiał był pisany nie przebywał na egzotycznych wakacjach, tylko z zaangażowaniem wspomagał instrumentalistów. Efekt satysfakcjonuje wszystkich i przynajmniej mnie zachwyca, bo numery w rodzaju Red Giant, Drone, Maybe, Deaf Ears Blind Eyes, So Far Under, Never Fade czy śmierdzący wpływem Gojiry otwieracz oraz genialny numer tytułowy, może nie z miejsca, lecz po kilku bardziej skupionych odsłuchach zasługują na określenie jako jednych z najlepszych utworów w historii Alicji ever. W tym miejscu przyznam się jednak, że nie od startu właśnie mój entuzjazm sięgał zenitu, bowiem Rainier Fog skonstruowany jest dość podstępnie, tak że dopiero po czasie wwierca się w podświadomość odpowiednio skutecznie. Poczytuje ten fakt jednak jako podstawową zaletę, że forma aranżacyjna stawia na efekt długofalowy, zamiast na chwilowe zauroczenie przebojową prostotą. Tym bardziej, iż krążek siadający słuchaczowi powoli zawiera także ogromny chwytliwy potencjał, który to nie uchodzi z niego zaledwie po kilku odtworzeniach. Kończąc powyższy wywód dodam, że Alice in Chains niby nie wymyślając się nowo stworzyło w ostatnich latach sound determinowany szlachetną przeszłością, a jednak wyraźnie odróżnialny od tego którym urzekali swego czasu na Facelift czy Dirt. Świat rockowy już na pewno nie wstrzyma oddechu w momencie przyjścia na świat Rainier Fog, tak jak miało to miejsce gdy Dirt na rynek muzyczny wkraczało, ale mimo to Cantrell z ekipą ma uzasadnione prawo do świętowania ogromnego sukcesu. Komercyjnego może, artystycznego na pewno!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz