Kolejny odcinek cyklu
jak kształtował się reżyserski styl Martina McDonagha - który oto eksplodował
ostatnio na szeroką, bo oscarową skalę. Genialne Three Billboards Outside Ebbing, Missouri złapały kilka nominacji w wyścigu o
najbardziej pożądana statuetkę w świecie filmowym i aktorskie laury w tymże dla
McDormand i Rockwella. Poza tym Złoty Glob za najlepszy dramat i jeszcze wiele innych zasłużonych zaszczytów dla tego w moim osobistym tegorocznym rankingu lidera listy. Stąd też ja,
do niedawna jeszcze ignorant w temacie twórczości McDonagha systematycznie
nadrabiam wstydliwe zaległości i w tym momencie jestem świeżo po seansie In
Bruges. Filmu w którym absurdalny, mocno czarny i przyciężkawy humor, z kilkoma
scenami które autentyczny szczery rechot pobudzają (szczególnie te z Ralphem Fiennesem) łączy genialnie rozrywkowe wątki z głęboką refleksją, przemyślanym
drugim dnem i filozoficznym zacięciem. Metaforami powiązanymi z motywem sądu
ostatecznego, winy za grzechy i piekłem trwania w świadomości dokonanych
niegodziwości. Obrazu z przewrotną akcją, sporą dawką zaskoczeń i to nie takich
standardowych oklepanych na zasadzie szołmeńskich twistów, tylko posiadających
istotne uzasadnienie merytoryczne. Dzieła które także spotkało się z uznaniem krytyki, będącego jednak pod względem rozbudowania skryptu może jeszcze nie na poziomie wielkich Billboardów, ale wyraźnie już wtedy dającego do zrozumienia, gdzie zmierza brytyjski reżyser i jak wiele może już wkrótce
osiągnąć, gdy własny styl odpowiednio oszlifuje i znajdzie temat, który szeroką
publiczność mu zapewni. In Bruges pełen jest zalet, od świetnej dramaturgii
zaczynając, a na znakomitej puencie kończąc. Poza tym aktorsko jest bosko, bo
Colin Farrell, Brendan Gleeson i przede wszystkim Ralph Fiennes koncertowo
swoje role odegrali, a same postaci im w tym znacząco pomogły, bo nie zostały na
poziomie scenariusza napisane sztampowo. Podział na dobro i zło nie jest
oczywisty i czarno-biały, a szarości mają bardzo wyraźny i różny charakter. Dialogi są
niezwykle charakterystyczne i mocno śmierdzące brytyjską (Guy Ritchie) i
amerykańską gangsterką (Quentin Tarantino) ale w dawkach do zniesienia, bez taniego efekciarstwa żerującego na dokonaniach powyżej wymienionych. In Bruges to kino zaskakujące, a dla widza który niewiele wie o stylu reżyserskim kierownika tego kinowego zamieszania i bardziej sugeruje się polskim tytułem niż "riserczową" wiedzą, to już będzie istny szok. :)
P.S. Czy jest dostępna
oficjalna informacja kto wymyślił ten spolszczony tytuł i po cholerę pozwolił sobie tak odlecieć oraz kto ze strony dystrybutora
zatwierdził ten kretynizm? Nazwiska proszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz