Studium przypadku lub
inaczej wiwisekcja dojrzałego związku, w którym niecodzienna koegzystencja od
lat znosi złote jajka i pozwala osiągnąć najwyższe zaszczyty. Tak wyłącznie
tajemniczo mogę napisać, aby nie spojlerować zdradzając tym samym niekoniecznie
trudną do rozczytania, ale jednak kluczową dla fabuły tajemnicę Państwa Castelman.
Trzymaną w ukryciu tajemnicę kulis, która z każdą kolejną sceną jest z
odpowiednim dla umiarkowanego tempa wyczuciem napięcia stopniowo widzowi odkrywana. Jest w
angielskojęzycznym debiucie Björna Runge zarówno cała paleta intensywnych
dramatycznych ludzkich emocji, jest rodzaj suspensu oraz przede wszystkim
przekonujący autentyzm. Jest w tej historii dobrze ograna, wykorzystująca nieco
sprane triki fasada i skutecznie kamuflowane drugie dno. Oto bowiem na ekranie
obserwujemy teatrzyk oparty na towarzyskim szlifie, ale pod jego powłoką bije mocno
prawdziwe serce relacji głównych bohaterów. Nią jak się okazuje przez lata
zbudowana współzależność, niebędąca paradoksalnie jakby wiele tropów
wskazywało tylko zimną wyrachowaną grą, mającą na celu w miarę dostępnych
możliwości zaspokajanie osobistych potrzeb. To właśnie uznaję za największy
atut tego świetnie rozpisanego scenariusza, że wypychając na pierwszy plan
oczywistości i wykonując ten świadomy manewr pod pretekstem stworzenia
atrakcyjnego dla widza suspensu, dokonuje tuż za plecami swoistej wolty.
Zaskoczeniem w moim może odosobnionym przekonaniu nie jest tutaj tajemnica
sukcesu literackiego Pana Castelmana, a fakt że uczucia pomiędzy
doświadczonymi współżyciem oraz dokonanymi kontrowersyjnymi wyborami małżonkami
są prawdziwe i niezwykle silne. Odbieram zatem tą historię w kategoriach wykorzystania
błyskotliwego twistu, jednako twistu w drugim planie, który dostrzegalny
zapewne dla widza uważnie spostrzegającego tą wielopłaszczyznową, latami
kształtowaną relację. Co jednak pozwala mi uznać film Björna Runge za
wyjątkowy, to fakt że gdyby nie genialne kreacje Jonathana Pryce’a i Glen
Close straciłby on w moich oczach na tyle sporo, że stałby się pewnie dobrą,
ale tylko rzemieślniczą produkcją. Tak jak Glen Close przyćmiewa swoim
doskonałym warsztatem każdą, w tym przypadku równie dobrą jak te
pierwszoplanowe rolę (np. Christiana Slatera), tak Jonathan Pryce’a idealnie
dopełnia ekranowy duet. Pełna maestrii aktorskiej opowieść o spełnieniu i życiu
w cieniu spełnienia stała się dzięki fenomenalnej obsadzie niezwykle
wciągająca, pozostawiając mnie po wybrzmieniu ostatnich niezwykle emocjonalnych
nut w poczuciu doświadczenia kinowego, może akurat nie w sensie kompleksowego,
ale z pewnością aktorskiego absolutu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz