wtorek, 8 grudnia 2020

The Haunted - rEVOLEr (2004)

 


Pamiętam doskonale, jak wówczas, tuż po premierze katowałem rEVOLEr i jak bardzo wkradł się on w moje niemal wyłącznie "metalowo" ukształtowane łaski. Wiązałem wtedy z ówczesnym składem The Haunted ogromne nadzieje i kiedy wraz z kolejnymi materiałami we łbie Petera Dolvinga zaczęły zachodzić niepokojące zmiany (nazwijmy je wprost świrowaniem), byłem kompletnie rozczarowany. Może niesprawiedliwe jest zrzucanie całkowitej winy za słabe Versus i Unseen na gardłowego, a zasługi za wciąż jeszcze bardzo w porządku The Dead Eye przypisywanie ojcom założycielom w osobach braci Björler. Niepokoje, a później tarcia wśród wyżej wymienionych, zapewne po części pomiędzy nich wszystkich rozłożone - może nie na równi proporcjonalnie, bowiem gdzie tam temperamentowi Jonasa i Andersa, do szaleństwa Petera, ale jednak. Dolving przecież sukinkotem konkretnym, a jego ekspresyjna osobowość była idealna dla modern thrashowej napierdalanki, lecz każdy jak lubi jaja, to nie do kolan, o czym przekonałem się podczas nie bardzo udanego gigu The Haunted na jednej z katowickich Metalmanii. Ale plotki, pogłoski frrruu...., o zawartości mega płyty z 2004-ego roku trzeba by na potrzeby archiwizacji napisać. Ogólnie niewiele się w porównaniu do poprzedzających ją albumów zmieniło, a to co uległo przeobrażeniu głównie zasługą wokalnej pracy  powracającego do składu Dolvinga. Jego agresywny wrzask nie schodzi oczywiście poniżej wystawiających na próbę słuch rejestrów, ale pojawiają się momenty (All Against All, Burnt to a Shell, Nothing Right czy My Shadow), kiedy drze tego ryja znacznie melodyjniej, a dopingują go do tego miażdżące zwolnienia. One świetnym urozmaiceniem dość przecież jednorodnej struktury kompozycji, w których rządzi ciężki, mocarny i szybki riff, w którym finezja zostaje ożeniona z agresją. Nadal to galopada, jednak galopada (jak na standardy death-thrashowe) z bujającym drive'm, a wręcz groove'm. Emitowane dźwięki przyjazne dla adrenaliny w organizmie pobudzania, machania rytmicznie dyńką w typowo euforycznym dla każdego metala uniesieniu. To też jest nuta, którą w dużym stopniu na jakiś czas, na rzecz odkrywania bardziej zakręconego grania zarzuciłem, a obecnie do niej ochoczo powracam i czuję, iż ta przerwa wpłynęła na jej odbiór wyłącznie ożywczo. Poza tym jak długo można odstawić w kąt krążek z tak zajebistą szatą graficzną? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj