Bezczelnie przebojowy z nadpodażą chwytliwych melodii i wokalnej słodyczy, ale też ze znamionami duszy oraz seventisowym i ejtisowym vibem oraz dodającymi estymy, mocnymi akcentami we wprowadzającym intrze i zamykającym finalnym symfonicznym akcencie. Rozpięty jednak pomiędzy takąż wprost popową prostotą, a momentami lotem w całkiem łamane metrum. Wpadający w ucho dzięki zwartym radiowym hiciorom i fascynujący rozbudowanym epickim zacięciem kompozycji znacznie dłuższych od tych trzy/cztero minutowych. Po prostu i nie ma co filozofować, kolejny doskonały album Coheed and Cambria! Niby już dawno wyczerpali temat, tak jak próbowali skutecznie z sukcesem dodawać i odejmować, łapczywie korzystać z odważnych inspiracji i ostrożnie sondować co w ich muzyce się sprawdzi. Wreszcie po lawirowaniu i doświadczaniu, na ostatnim jak dotąd materiale, będącym pierwszą częścią obecnie kontynuowanej konceptualnej opowieści niejako powrócili do korzeni, które dostrzegam w progresywnym eksplorowaniu chwytliwej na właśnie popową modłę rockowej formuły. Dzisiaj wydaje się pozornie że w sumie są tam gdzie startowali, lecz znacznie bogatsi o wiedzę kompozytorską i szeroką gamą dotąd zdobytych aranżacyjnych przyczółków. Stąd znakomicie wypadają gdy piszą takie cudnie przystępne, lecz wcale nie banalne numery jak Comatose w tonie zmiękczonego nastoletniego amerykańskiego punkrocka, A Disappearing Act z dyskotekowym klawiszem, tudzież Love Murder One, w którego strukturze harmonijnie współegzystuje święcący triumfy w latach osiemdziesiątych AOR i współczesne granie takich tuzów jak (uwaga grubo :)) Jason Derulo czy Weeknd. Pomiędzy nimi, a wspomnianymi suitami, piękne ballady, tak z subtelną dawką bitów zaangażowanych dla zbudowania nastroju (Our Love), czy w przypadku Blood, najklasyczniej "coheedowej" formuły, której celem wzruszać, wzruszać i jeszcze raz wzruszać, roztkliwiając. :) Jednak co bym nie miał dobrego do powiedzenia tak o wymienionych jak i tych kompozycjach których tytuły nie padły w tekście, to numerem jeden ogłaszam indeks numer 9 i utwór Bad Man. W tym numerze zdali się połączyć wszystko co najlepsze, skompresowaną do formy przeboju szeroką amplitudę przefiltrowanych przez osobisty styl wpływów i zawrzeć esencje własnego charakteru, a poza tym uczynić go emocjonującym przez wzgląd tak na uczuciowość, jak analityczny kontekst słuchania muzyki. Póki co nie wytracają pędu, zagarniają do siebie zapewne wciąż nowych fanów i nie dają powodu starym do rozczarowania. Być może chciałoby się jakiegoś większego przełomu, może bardziej szalonej rewolucji i nie jest powiedziane, iż sami tego nie czują. Nie wykluczam że następny album poskłada mnie dlatego że jest w ich muzycznej naturze fenomenalny, lecz poprzez wytyczenie nowego kursu nieoczywisty i dzięki temu na świeżo absorbujący vibe. Usilnie nie będę o to apelował, ale fajnie by było, gdyby się takie moje marzenie ziściło. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz