czwartek, 28 lipca 2022

The Quill - In Triumph (2006)

 


In Triumph, czyli (jeśli sprawnie liczę) piąty w ogóle i ostatni ze starej ery, a dokładnie sprzed zmiany frontmana album Szwedów. Jeśli też dobrze pamiętam, nic chyba wówczas nie wskazywało iż tak charakterystyczny głos Magnusa Ekwalla przestanie być częścią istoty muzyki The Quill - a może sporo wskazywało tylko niewiele o tym paplano. Tak czy siak In Triumph okazał się na prawie dekadę pożegnaniem z Magnusem i wówczas też nie sięgnął poziomu mojego ulubionego Voodoo Caravan (2002), lecz miał prawo być spostrzegany jako materiał nieco lepszy od swojego poprzednika (Hooray! It's a Deathtrip z 2003 roku). Przynajmniej więcej w programie płyty było motywów które silnie osadzały się w pamięci, lecz w sumie był pozbawiony czegoś w rodzaju hitu, bowiem krążek to równy, spójny, żywy, ale akurat bez jakiegoś wielkiego przeboju. Fajne po Szwedzku granie na rockowa modłę, gdzie mikstura muzyczna przyrządzona z amerykańskich wpływów, tj. grunge'owych inklinacji, hard rockowego fundamentu i też odrobiny stonerowego pierwiastka w hipisowskim wizualnym anturażu. Fachowo zachrypniętym głosem zaśpiewane, ze swobodą i swadą, wprowadzające słuchacza niejako w przyjemny trans, jeśli oczywiście on lubuje się w staromodnym gitarowym graniu. Kiedyś pisałem że The Quill nie załapał się na hajp retro rockowy, bo raz płyty wydawać zaczął za wcześnie i kiedy na dobre rozkręciło się zainteresowanie klasycznym hard rockiem, to oni jednak nie posiadali odpowiedniej siły by przebić się przez zalew im podobnych, którzy jak się okazało dla własnego dobra fartownie wystartowali z kilkuletnim opóźnieniem, lub zwyczajnie w odpowiednim momencie potrafili zaoferować materiały bardziej wyraziste. Dzisiaj wiem że raz Magnus znów jest na pokładzie i dwa, że pomimo egzystowania właściwie na marginesie sceny The Quill przetrwał i nagrywa kolejne nie przynoszące mu wstydu krążki. Może zasługiwali (może wciąż zasługują) na coś więcej li tylko ograniczona rozpoznawalność wśród maniaków, a może gdyby ich losy potoczyły się inaczej (być może paradoksalnie gorzej) i zamiast grać dla przyjemności, graliby dla kasy, albo nie graliby w ogóle. Cholera wie? Miało tak być i jest jak jest! In Triumph i Hooray! It's a Deathtrip, to jednak przecież nie były albumy o poziom czy półtora powyżej Voodoo Caravan, a żeby piąć się w górę trzeba wciąż lepiej i lepiej. Zatem ich wina. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj