czwartek, 14 lipca 2022

Flag Day / Dzień flagi (2021) - Sean Penn

 

Sean Penn i reżyserski fach, to temat dość skomplikowany, bowiem raz wyciska łzy przepiękną opowieścią o jednym taki Chrisie co pognał po collegu w dzicz i zakończył swój żywot we wraku autobusu, a obok niekoniecznie równie emocjonujące pierwsze próby (Obsesja z 1995, Obietnica z 2001 i wcześniej Indiański biegacz, o którym akurat nie mam zdania, gdyż nadal tego debiutu nie widziałem). Taki krótki, jednozdaniowy wstępniak wbijam, gdyż najnowszy (nie jakieś tam dwa, trzy lata oczekiwany - choć fakt, pomiędzy jeszcze Jej twarz i moja wciąż w przypadku Penna reżysera zaległość) film aktora budzi spore rozbieżności ocenne i Dzień flagi przez ten sugestywny urok zdań filmwebowych mądrosków, mojego zaciekawienia tak jakby cudowne wspomnienia z seansu Wszystkiego za życie mogły wskazywać nie wzbudził. Byłem bardzo ostrożny i kompletnie teraz nie rozumiem w czym krytycy widzą problem. Zadaje sobie pytanie po co sugeruję się opiniami, a może tylko zwracam uwagę na opinie niby zawodowego środowiska krytyków i dlaczego w ogóle oni Penna w tym przypadku się czepiają. Obejrzałem przecież film artystycznie fascynujący, którego treść nie mniej, a wręcz w swojej istocie jeszcze silniej powinna uwagę przykuwać. Fakt że założenie, iż dla ambitnego efektu należy przy zdjęciach i montażu mocno podłubać (poużywać sobie według zasady forma równie czy znacznie ważniejsza od treści) może powodować odczucie pewnego manipulacyjnego oszustwa, które teoretycznie przykrywa pozory wciskania merytorycznej waty i że to właśnie Penn sam sobie uczynił, to jednak powód w mym przekonaniu naciągany. Najważniejsze jest poczucie obcowania z wartościową sztuką i emocje głębokie wydobywającym scenariuszem, mimo że akcja to monotonne balladowe paplanie z nadętym nadmiernie, lecz jedynie o pół poziomu symbolizmem, w którym pomiędzy natchnionymi wierszami każe się widzowi przesłanie odczytywać. Ja może zwyczajnie na takie kino jestem wrażliwy i ten charakter ckliwej a jednak surowej aury mnie kupuje. Uważam też że Penn potrafi o życiu opowiadać tak by coś więcej li tylko samą od deski do deski relacjonowaną historię sprzedać. Uderzając w kierunku pretensjonalnego artyzmu nie wpada w jego sidła tak jak nie szukając daleko Terrence Malick, więc wybaczam te coby nie kłamać przesadne odrobinę "artyzmy".

P.S. Natomiast co konkretnie pod mikroskopem? Pod mikroskopem w skrócie reminiscencje. Potwornie trudne relacje ojca z córką, obarczone traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa. Ojca kompletnie pozbawionego cech świadczących o jego odpowiedzialności, postępującego spontanicznie tak niebieskiego ptaka, jak przy okazji bez instynktu samozachowawczego cwaniaka, który wszystko czego się nie tknie zamienia w gruzowisko. Rozłożona na naście lat, przenikliwa i w rzeczy samej nawiązująca poniekąd (muzyka Eddie'go Veddera) do wspomnianego hitu Penna historia długoletniej tragedii i skazanej już na starcie na porażkę próby jej uniknięcia, kiedy człowiek właściwie nawet jeśliby się starał to nic nie jest w stanie zrobić, by pomóc komuś kto absolutnie nie rozumie iż pomocy potrzebuje, a jego reakcje to zupełnie oderwana od elementarnej racjonalności farsa. Bez poczucia winy, bez fundamentu rozumienia konsekwencji, bolesna walka o względną normalność. Poświęcenie w imię miłości, bez satysfakcji z naturalnie żadnych rezultatów. Na podstawie autentycznych wydarzeń, melancholijna przypowieść biograficzna, która się leniwie snuje i sączy kropla po kropli bardzo wartościowe treści. Sączy i nudzi, ale wzrusza skutecznie, jeśli tylko widz jest w stanie wejść na odpowiedni poziom wrażliwości i ZROZUMIEĆ poruszająca do głębi finałową puentę wygłoszoną wprost z offu przez główną bohaterkę. Prawda jest też taka prozaiczna, że obsesyjnie czerpiącego energię z wolności ptaka nie uczynisz szczęśliwym, zamykając go dla jego bezpieczeństwa w klatce. Niech lata i kończy w szponach drapieżnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj