czwartek, 17 czerwca 2021

King Buffalo - The Burden of Restlessness (2021)

 


Psychodeliczny heavy blues/stoner rock - tak King Buffalo jest tagowany i sama przynależność gatunkowa muzyki Amerykanów mogłaby już przyciągnąć moją uwagę. Jednak w tym konkretnym przypadku to nie nuta, a oprawa wizualna sprawiła, że sprawdzić zapragnąłem z czym mogę mieć do czynienia. Tym bardziej iż głębsze przyjrzenie się kopercie The Burden of Restlessness przyniosło myśli skojarzeniowe z twórczością naszego mistrza niepokojącej artystycznej makabry w osobie nieodżałowanego Zdzisława Beksińskiego. Okazało się nawet (no nieźle!), iż nie było to błądzenie, tylko wprost strzał w dziesiątkę, gdyż Jankesi wykorzystali na okładce jeden z obrazów Mistrza, a dokładnie jak podpowiadają w temacie mądrzejsi, jedno z jego dzieł z końca lat 70-tych. Obraz z frontu robi robotę, wzmaga apetyt, a przede wszystkim przyciąga zainteresowanie i intryguje. Ale za piękną obwolutą musi iść przecież równie atrakcyjna zawartość dźwiękowa i tutaj nie ma w zasadzie do czego się przyczepić, bowiem najnowszy album King Bufflo przynosi wciągającą przy pomocy transowych powtórzeń i hipnotyzujących zapętleń porcję sprawnie zagranego właśnie (etykietowanie się kłania) bluesującego stonera, o progresywnym zacięciu. Jego cechą charakterystyczną trzymanie w ryzach megalomaniackich odlotów, bo muzyka to bogato ilustracyjnie sprofilowana, o wysokim stężeniu przestrzennej wyobraźni, lecz dość ascetyczna w formie. Innymi słowy struktura kompozycji jest przejrzysta i oparta na braku aranżerskich zaskoczeń - stawiająca przede wszystkim na sprawne posługiwanie się dość skrajnym, mimo to płynnie zmiennym natężeniem dźwięku, w miejscu gdzie można by się mocno popisywać biegłością instrumentalną. Ta prostota jest też całkiem pozorna, gdyż bardziej zaangażowane "wsłuchanie się" pozwala pod powierzchnią trochę ciekawych detali wychwycić, a nieco naciągane powiedzenie iż w prostocie tkwi wielka siła oddziaływania, okazuje się regułą którą ekipa King Bufflo mocno do serca sobie biorąc, fantastycznie w praktycznym wymiarze na krążek przeniosła. Zapewne można się czepiać, że album to jeden z tych z których po osłuchaniu zacznie wiać nudą, a przyczynić się do tego znacząco może dość markotny i bez większej siły wyrazu męczący wokal, ale ja przecież nie pisze tu, iż The Burden of Restlessness to dzieło wybitne, ponadczasowe, uniwersalne i etc. Ja nie wyrażam też pretensji do stylu interpretacyjnego Seana McVaya, ja daje jasno do zrozumienia, że album ten fajnie buja, a nawet znakomicie relaksuje, a do tego świetnie dzięki talentowi Zdzisława Beksińskiego wygląda. Mnie na razie to wystarczy i będę obserwował co z tej mąki w przyszłości zostanie wypieczone. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj