poniedziałek, 21 czerwca 2021

Megadeth - Countdown to Extinction (1992)

 


Szalikowcem muzycznych dokonań "Rudego" nie jestem, ja nawet kiedy jego popularność zbliżała się do fazy szczytowej nie bardzo rozumiałem skąd tyle hałasu wokół byłego muzyka legendarnej ekipy znanych he he i powszechnie lubianych Kalifornijczyków. Prawda też jest taka, iż kiedy te znaczące przecież przetasowania w składzie ikony się dokonywały, to piszący te słowa nucił jeszcze pod nosem piosenki autorstwa Jarosława Kukulskiego, bądź to zaczynał jakieś przesłuchiwania ojcowskich taśm magnetofonowych z tzw italo disco na stojącym w centralnym punkcie pokoju rodziców fascynującym szpulowcu. W sumie dalej też aż tak szybo nie miałem okazji wskoczyć w Sofixy, czy jeszcze później w ciężkie buty, a moja droga do zapoznania się z krążkami Megadeth na tyle kręta była, że dopiero już na mainstreamowej fali ich popularności wraz właśnie z Countdown to Extinction poznałem na biegu wstecznym albumy z okresu technicznego thrashu. Tak jak wyżej wspomniany rozkręcił we mnie zainteresowanie, tak nigdy (przysięgam) nie popadłem w zachwyt nad albumami go poprzedzającymi. Wiedząc rzecz jasna jakim znaczącym szokiem wówczas dla maniaków thrashu owy album się okazał, teraz tym bardziej trudno mi zrozumieć dlaczego aż tak radykalnie został potraktowany. Bowiem może zamiast napędzanych motoryczną adrenaliną popisowych killerów Mustaine skomponował po prostu heavy piosenki, to czuć w nich do dzisiaj fenomenalny dryg gościa do związania w jednym technicznej biegłości z nienachalną chwytliwością. Tym samym będący przecież odpowiedzią Mustaina na Czarny Album (znanych i powszechnie lubianych he he autorów nofinelzmeterz) Countdown to Extinction ma w sobie znacznie mniej pompy i opiera się bardziej na wykorzystaniu patentów z dochodzącej wtedy do statusu pokoleniowego fenomenu sceny grunge'owej, a jego odsłuch tak samo nasuwa skojarzenia z gasnącym trendem hair metalowym, jak własnie z będącym jego alter ego pancurskim odpowiednikiem w postaci grunge'u. Grunge'u oczywiście z tych mniej surowych okolic hard rockowego melodyjnego grania, gdzie w tym samym okresie z fantastycznym krążkiem wyskoczyli na przykład kalifornijscy ziomkowie z Ugly Kid Joe. Tak więc (przeto, stąd, toteż albo po linii intelektualnej ergo) piąty album Megadeth jest tylko i aż zbiorem fajnych bo aranżacyjnie zgrabnych i mega korespondujących z charakterystycznym wokalem Dave'a piosenek, które będąc bardzo blisko banalnej estetyki, jednak za cholerę nie przekraczały tej ryzykownej bariery, przynosząc mnie akurat wciąż bardzo dużo frajdy z ich odsłuchu. Tyle! Na razie tyle w temacie tych płyt Megadeth z którymi wiąże mnie bliska nostalgiczna relacja. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj