poniedziałek, 14 czerwca 2021

Robert Plant - Band of Joy (2010)

 


Nagrany głównie w akustycznej formule, emocjonalny rock na podwalinach bluesa, country i folku. Czasem z psychodelicznym zacięciem, czasem w minimalnym stopniu także z brudnym brzmieniem inspirowanym jak myślę poniekąd erą grunge'u, ale też cały czas subtelny i zmysłowy oraz najważniejsze z genialną wokalną ekspresją kierownika tego zamieszania. Band of Joy to płyta składająca się leciwych coverów (nie pierwsza w dorobku Mistrza), lecz dla kogoś kto tak jak ja nie przekopał się przez klasykę przedzeppelinowską i nigdy nie zanurkował odpowiednio głęboko by dotrzeć do miejsc i brzmień jakie kształtowały gusta Planta, kompozycje te równie dobrze mogłyby zostać podpisane jego nazwiskiem, a ja bym się absolutnie nie domyślił, że to pochodzące z różnych przecież gatunkowo nisz odświeżone klasyki. Bowiem są one tak fantastycznie przez muzyczną osobowość Planta przefiltrowane, że efekt końcowy w żadnym stopniu nie różni się od tego, który Mistrz osiągał przy okazji albumów solowych złożonych z jego autorskich utworów. Ponadto zebrał Sir Robert Plant kapitalny skład instrumentalistów, którzy idealnie wpisali się w jego oczekiwania, jak i wraz z nim doskonale czuli materię poddaną obróbce. Stąd Band of Joy jak nadmieniłem nie stał się zwyczajnym zbiorem na nowo nagranych starych obcych numerów, a okazał się spójnym i wyjątkowo mocno naznaczonym indywidualizmem pełnoprawnym studyjnym krążkiem Roberta Planta. Słucha się go znakomicie, nawet jeśli absolutnie fanem przede wszystkim folku i country nie można siebie nazywać. Przynajmniej ja to potwierdzam. :)

P.S. Fajnie, fajnie, ale jednak częściej kręci się u mnie zestaw Carry Fire, Lullaby and... The Ceaseless Roar i oczywiście Mighty Rearranger.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj