środa, 30 czerwca 2021

Amorphis - Tuonela (1999) / Am Universum (2001)




Dwie dekady wstecz, Amorphis wraz z Tuonelą i Am Universum wchodził na kolejny, wciąż pachnący świeżością i zapałem obiecujący poziom. Po Elegy (przełomowym dla ich kariery albumie, dzisiaj o statusie już wręcz kultowym) zafundowali sobie Finowie trzy lata studyjnego milczenia, co trzeba przyznać mogło okazać się ryzykowne. Zamiast kuć żelazo póki gorące, oni dali sobie czas na ochłonięcie i w pełni przełożyli studyjny sprzedażowy sukces na koncertowy potencjał. Kiedy wreszcie z kolejną płytą powrócili, można było natychmiast dostrzec, iż nie poszli na łatwiznę i nie nagrali Elegy 2, a w miejsce oczekiwanej powtarzalności wręcz znacząco rozwinęli się pod względem płynności i spójności aranży. Tuonela to pokrótce jeszcze więcej przestrzeni i lekkiego, choć merytorycznie zadumanego całkiem progresywnego rockowego feelingu. Mniej typowo metalowego sznytu, może nawet pazura, znacząco za to bardziej bogato pod względem rockowego luzu i piosenkowego charakteru. Niemal całkowity brak growlu, z miażdżącą przewagą na rzecz czystych wokaliz. Klawisze o brzmieniu budzącym skojarzenia z psychodelicznymi odlotami kapel z lat 70-tych i choć nie jest to dosłownie kierunek na Hawkwind, to fajnie jest słuchać Amorphis łączących patenty brzmieniowe sprzed lat z immanentnymi dla ich stylu folkowymi inklinacjami. Posiłkując się nawet saksofonem, stworzyli krążek tak bardzo przyjemny w kontakcie, iż wówczas (tuż po premierze) każdy z nim kontakt był wspaniałą muzyczną przygodą, a i dzisiaj (jak już niejednokrotnie wspomniałem), jeśli potrzebuję muzyki Finów, to niemal wyłącznie w triadzie Elegy-Tuonela i jako uzupełnienie Am Universum - który z kolei na tle swojej poprzedniczki jawi się jako album świadomie kontynuujący wątki z Tuoneli. Album znakomicie rozwijający wprowadzone dwa lata wcześniej rozwiązania instrumentalne i aranżacyjne. Krążek doskonale przemyślany, fantastycznie formalnie poukładany i kompozycyjnie atrakcyjny. Niestety, mimo że powstały po niej Far from the Sun (2003) nie spuszczał z tonu nazbyt wyraźnie, to jednak pokazywał pewne słabości tkwiące wówczas w relacjach pomiędzy wokalistą, a reszta zespołu. Mówiąc wprost - było słyszalne, że pasji i chemii brakuje, że coś się w obozie zespołu nie klei. Tym samym Am Universum jest ostatnim tchnieniem doskonałości amorphisowego oblicza. Nuty ewoluującej i to w niezwykle interesującym kierunku - bez starty własnego charakteru, jednocześnie bez okopywania się na zajętych pozycjach czy kunktatorstwa. Niby Amorphis u swego zarania był deathmetalowy, a później bliski metalowej sceny gotyckiej, jednak żadna z tych scen zespołu nie wchłonęła w stu procentach - do czasu gdy zamiast wciąż się rozwijać pozwolili zabić w sobie tego inspirującego ducha i postawili na twórczość budowaną przez pryzmat dostosowywania się do potrzeb rynkowych. Ale o tym już pisałem, więc stawiam tutaj już kropkę, bo tak zrobić należy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj