Uwielbiam filmy o miłości, lecz nie te pierdołowate banalne romanse, tylko filmy w których zawarto emocje, jakie uderzają z impetem, kiedy opowiadają o trudnych aczkolwiek przez to prawdziwych relacjach (Blue Valentine). Równocześnie wielbię też kino o miłości utraconej, a mimo to żyjącej po tragicznych wydarzeniach (The Ghost Story), jak i wprost o pięknym wrażliwym procesie zakochiwania w osobie fizycznej - jej intelekcie/osobowości (Comet, About Time). Czy postawię obok nich Past Lives? Tak, zrobię to zdecydowanie bez najmniejszego wahania, chociaż nie tak jednoznacznie określę przynależność, umieszczając pomiędzy chyba drugą, a trzecią kategorią, bo pięknie prostymi środkami, a przez to prawdziwie o uczuciach i powiązanych z bliskością dusz emocjach opowiada, ale jest też historią która nie dosłownie kończy się szczęśliwie, choć czyni to rezonując optymistycznie. W nieprzeszarżowanym uniesieniu, za pomocą stonowanej narracji, muzyką a precyzyjnie zwięzłymi, wyrazistymi i przemawiającymi mocno do duszy tematami, a tym sam subtelnie tło dla przeżycia wzruszenia kreując oraz operatorskim zmysłem czasem rozmarzonym, innym razem wciąż leniwym, zwyczajną codzienność, podążając nieinwazyjnie za postaciami rejestrując. Rozwija się powoli jako treści delikatnej gustownie podana porcja, jak i płynie równym nurtem do skomplikowanego, bo angażującego trójkąt miłosny kluczowego rozdania, które projekcję nieco tajemniczo rozpoczyna. Główni bohaterowie w trzech okolicznościach czasu przede wszystkim wdzięcznie rozmawiają, rozpoznają się wpierw bez dojrzałej świadomości, by później uczynić to na nowo ze świeżej dorosłej perspektywy. Badają się rozpoznając siebie nawzajem, jako para sympatii z czasów szkolnych, po latach rozdzielenia nieawizujących kontakt, lecz on kontakt tenże znowuż się urywa, ale serce chyba nie zapomina i spotykają się ponownie, po kolejnej ponad dekadzie, kiedy ona jest już w formalnym szczęśliwym związku, a on wciąż poszukuje i przez przywiązanie do przekonania o przeznaczeniu, nie potrafi się od myśli o niej uwolnić. Fantastyczne dwie główne kreacje aktorskie Grety Lee i Teo Yoo sympatie kradną, lecz i w tym trójkącie John Magaro w roli drugoplanowej wręcz uważam fantastycznie miejsce i idące za tym odczucia mimiką i gestem oddaje. Reżyserskie cudeńko, nie mam wątpliwości - niewiarygodne wprost, iż dopiero w karierze Celine Song debiutanckie. Piękny film tak po prostu, bez tego wszystkiego zbędnego, co wymaga doprecyzowywania i komplikowania, z jedną z najcudowniej wzruszającą sceną finałową. Z zadawanym ustawicznie przez kołatające serce pytaniem - co by było gdyby? Poza tym ja też lubię jak postaci w filmie ze sobą dyskretnie milczą, rzucając ukradkowe wstydliwe spojrzenia - czyniąc to naturalnie. Może dlatego też jestem Poprzednim życiem tak zachwycony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz