wtorek, 16 stycznia 2024

Led Zeppelin - Houses of the Holy (1973)

 

Jeśli nawet zespół tworzą sami doskonali instrumentaliści, a chemia w takiej grupie na tyle łaskawa, że nawet ze spięć wybitnych osobowości rodzą się rzeczy wyjątkowe, to dobra passa też raczej nie może trwać wiecznie - tym bardziej kiedy seria całkiem ewolucyjnych przemian, ze względu na zmieniające się wokół muzyczne trendy wymaga albo do nich się dostosowania, albo najlepiej przejścia w trybie naturalnym do kolejnego etapu z muzyką zmienioną, ale równie wartościową jak dotychczasowa. Co się wówczas na wysokości Houses of the Holy akurat konkretnie w obozie Led Zeppelin działo, wszyscy zainteresowani historią legendy doskonale wiedzą i nikt na pewno nie wymaga od jakiegoś mnie marginalnego, bym w formule opowiadania o kontekstach oczywistych wpadał tutaj w tony odkrywcze, bowiem byłoby to po prostu nonsensowne. Piąty album w dorobku ekipy Planta, Page'a, Bonhama i Jonesa jest krążkiem najbardziej wydaje się spośród wszystkich propozycji LZ studyjnych eklektycznym i łączy w sobie gatunkowo hard rock, progressive rock, reggae, funk rock, folk rock i rzecz jasna blues rock oraz jest tym w dyskografii materiałem, który nie tylko ze względu na tą złożoność nie został przyjęty z gigantycznym entuzjazmem, lecz także zarzucano mu obniżenie formy sprowadzone najzwyczajniej do niższej jakości samych utworów. Amplituda jakościowa wydaje się dość spora i ja też uważam, iż pośród kompozycji bardzo udanych nie trudno wyłowić tych znacznie mniej magnetycznych. Lubię tego raz stonowanego, raz bardziej dynamicznego otwieracza, nie bardziej nawet od kolejnej balladowo określonej The Rain Song, której brak oczywiście pazura tego pierwszego. Dalej z pozoru, bo tylko wstępu typowo akustyczny Over the Hills and Far Away, nerwowo poniekąd pulsujący, ale żeby wybijający się ponad poprawność to tylko może jedynie fragmentami. Klimat zmienia jednak The Crung który chciałby być świetnym wałkiem funkującym, a Plant w stu procentach kobiecym odpowiednikiem Janis Joplin, ale czy to się udaje - może tylko na poziomie wokalu. Dancing Queen uznaję za nudny wypełniac, bo za lajtowy i za nijaki bym go bronił, ale za to najbardziej rozpoznawalny z całego Houses of the Holy D'yer Mak'er, to zdaje się może nie tak zupełnie inna bajka niż The Crunge, bo funky puls przenika się z reagge bujaniem, jednak pod względem chwytliwości i energetycznej swobody wyprzedza go zdecydowanie. Na finał natomiast wchodzi The Quarter (ale to jest zaskakująca nowa klawiszowa jakość i jak ten numer pięknie się rozwija i najzwyczajniej potrafi oczarować subtelnością użytych środków przemawiających jednak bardzo wyraziście poprzez muzyczną wyobraźnię, zwiewnie brzmieniami fortepianu, psychodelicznie niemal kosmicznymi plamami syntezatora, czy elitarnie gitary jazzującymi frazami) oraz zamykający ostatecznie program albumu The Ocean - pozornie rozimprowizowany, rozbudowany (chociaż krótki) lekki bałagan ogarnięty wokół banalnego motywu powtarzanego przez wiosło, ale czy arcydzieło, to zdecydowanie zaprotestuje, mimo że nie jest żaden, ale brzmi jakby zagrano go na jakiejś imprezce - dla towarzystwa. Tak czy siak całość jest jak wyżej nierówna i ja bym częściej korzystał z tej oferty, jeśli nie wymagałaby ona ode mnie przerzucania indeksów. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj