poniedziałek, 27 marca 2023

Paradise Lost - Symbol of Life (2002)

 

Sprężyna w akcji "piszę o Symbol of Life" tkwi oczywiście w wydanej kilka tygodni temu płycie projektu Host - wprost nawiązującego do czasu w twórczości Brytoli rozpoczętego w roku 99, a kontynuowanego z wolno postępującymi zmianami w kierunku powrotu grania stricte gitarowego przez kolejne dwie dekady. O samym Host (album) już co napisać miałem napisałem i nie zmieniłbym ani jednego zdania we własnej opinii, a że Symbol of Life nie otrzymało jeszcze szansy by pod recenzencki topór łeb podłożyć, to niniejszym jak jest możliwość postaram się upier***** łeb temu czemuś. Żartuję! Joke k***! Bowiem dlaczego miałbym to robić, gdy sam w sobie jest to album tak wówczas w 2002 roku całkiem miło przeze mnie wspominany, jak i dzisiaj po długim okresie bez niego w odtwarzaczu uważam, iż jest nieźle skomponowany i nie do końca czuć w jego konstrukcji paniczną próbę powrotu do starych (sprzed nadziei na mainstreamową karierę) klimatów - choć każdy słyszy tu riffy i może spokojnie stwierdzić, że z Host im nie wyszło, to chłopaki asekurancko "gitarują". :) Ja w tym miejscu pójdę w przekorę i uznam, że to różni Host od Symbol of Life (a różni jeszcze więcej niż pierwszy po Host, rok wcześniej wydany Believe in Nothing), iż tak jak kiedyś wpatrzeni byli w depeszowe plumkanie, tak tutaj zrobili coś swojego, mimo że nawiązania elektroniczne słychać, ale bardziej to całościowo estetyka pod "urockendrollowiony" gotyk, niż scenę syntezatorową. Więcej The Sisters of Mercy niż Depeche Mode (można by spuentować), ale i sporo charakteru immanentnego dla atmosfery starego i właśnie charakterystycznego dzięki wiosłowani Mackintosha grania. Nastroju smutnego i tym samy także za sprawą liryków pesymistycznie refleksyjnego, z mnogością klejących się do ucha melodyjnych fraz i wymuszonych estetyką przyjemną dla niego, refrenów. Paradise Lost wówczas, pomimo komercyjnie nieudanego skrętu w elektronikę i podkreślonego wyżej gorączkowego poszukiwania wyjścia z kryzysu, to jednak był zespół stosunkowo bezpieczny i całkiem nieźle odnajdujący się w realiach ówczesnego metalu środka. Ale że tandem prowadzący PL to cholernie niespokojne dusze i trudno im nawet jeśli nie często zmiany przynosiły im artystyczne spełnienie na pohamowanie tendencji ewolucyjno-rewolucyjnych, tak po SoL dodawali za każdym razem (raz bardzo udanie, raz nieco nieudanie) każdej kolejnej płycie więcej masy, kończąc na zdecydowanie zbytnio archaicznej, za surowej próbie nawiązania do korzeni w przypadku Medusy, a dalej po niej ostatnio, próbując wyrównać proporcje i ustabilizować balast na Obsidian. Ale czy to działania szczere czy podyktowane odbiorem przez fanów, to ja od lat nie jestem pewien. Wiem jednak że nie powinno się radykalnie krytycznie oceniać Symbol, za co siebie też lekko skarcę, bowiem mi się zdarzało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj