Trudno nie mówić w kontekście wydarzenia o sytuacji, kiedy nową (szumnie jak cholera zapowiadaną) produkcję wprowadza reżyser odpowiedzialny za trzy ogromne sukcesy z rzędu i to już niemal od debiutu wchodząc na poziom galaktyczny. Stąd cały filmowy świat wstrzymał oddech i naturalnie życzył sobie kina lotów tylko dla największych tuzów osiągalnych, więc Babilon trzydziestokiluletniego Damiana Chazelle nie tylko był po prostu wyczekiwany, ale ta poprzeczka przed nim zawieszona z poziomu maluczkich patrzących w niebo wręcz znikająca w chmurach. Prawda że to idealna sposobność by samemu sobie podciąć skrzydła nader wysokim mniemaniem o swoich możliwościach? :) Tak sobie teraz kombinuję, że Chazelle padł tutaj ofiarą tak wciąż młodzieńczej fantazji, jak i jednocześnie presji, bo Babilon z jednej strony z impetem przekracza wszelkie granice cudownej widowiskowości (zdjęcia-choreografia-muzyka), jak i z drugiej odbija się od ściany, którą zdaje się być brak możliwości kompletnego ogarnięcia takiego megalomańskim rozmachem skażonego przedsięwzięcia. Moja teoria jest taka, że może i Chazelle zdobył uznanie i stał się w środowisku hollywoodzkim jednym z najgorętszych towarów, ale tym razem zabrakło mu nie tak samej charyzmy, a pozycji budowanej systematycznie długimi latami i chłodnego spojrzenia weterana. Widzę to tak, że albo świadomie pozwolił aktorskiej plejadzie na za dużo swobody (szczęśliwie efekt niezgorszy, a w przypadku zastępczo zaangażowanej Margot Robbie olśniewający), bądź też ta plejada nie do końca słuchała jego rad - bo trzeciej opcji, gdzie on sam podpowiada by na autopilocie na przykład świetnemu, ale jednak szablonowemu (jak nieśmiesznie odmienia się Pitt?) odlecieć, to ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić. Bez względu jednak na nie w pełni zakończone sukcesem porwanie się na projekt przekozacko ambitny, Babilon to widowisko choreograficznie doskonałe, zarejestrowane z rozmachem gigantycznym i dla oczu tylko w pełni do detalicznego rozpoznania, tylko wówczas gdy się rzeczone sekwencje nie tylko orgiastycznej zabawy (patrzcie też na akcje na planach filmowych) w ilościach co najmniej nastu przewija i ogląda, przewija i ogląda, przewija i ogląda do skutku, a co w sali kinowej rzecz jasna wykluczone. Od startu do podziwiania szalony bizantyjski spektakl, a w to nieokiełznane autodestrukcyjne szaleństwo wplecione systematyczne poznawaniem nieźle stukniętych postaci, bo inaczej jak o porwanych alkoholowo-narkotykowym obłędem, o bohaterach granych przez najbardziej rozpoznawalnych napisać nie sposób. Merytorycznie natomiast to poniekąd taka genialna polewka w stylu braciszków Coen, a dokładnie ich groteskowej interpretacji wczesnych lat hollywoodzkich z Ave Cezar!, jak i próba (tu pojawia się problem) zneutralizowania tejże przez wyważenie proporcji komediowo-musicalowych złożoną refleksją monograficzną - przemianą dekadenckiego przemysłu filmowego na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Takie towarzyszyło mi skojarzenie „coenowskie”, wprawdzie jednak Chazelle zrobił to po swojemu, więc jednak i nie ma opcji by stawiać znak równości, choć jakość tak samo wysoka. Ogólnie podsumowując i unikając wchodzenia w szczegóły (to robią, bo na to mają czas zawodowi krytycy, a nie jakiś ja), to ten rodzaj filmowej konwencji jaki się kupuje od startu, albo jojczy się pod nosem, że za wiele złota i wirowania. Bez względu na to czego by reżyser ze współpracownikami tutaj nie stworzył/uzyskał, na moją sympatię i uznanie Chazelle może liczyć, bo Babilon to też sceny które jestem pewny do historii filmowej popkultury się wkupią, ale gwarancji za cholerę nie daje, że jak w przyszłości jeszcze raz tak zaszaleje, to ponownie będę względnie bezkrytyczny. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz