piątek, 31 marca 2023

Rushmore (1998) - Wes Anderson

 

Z jaką estetyczną przyjemnością ogląda się filmy Wesa Andersona, nikomu kto wrażliwy na jego gust wizualny tłumaczyć nie muszę i nie zamierzam, bowiem po prostu teoretyczne strzępienie sobie języka jest bez sensu – należy sprawdzić, pokochać lub trzymać się od takiej maniery z daleka. Kropka! Dlaczego tak młody wówczas reżyser, tak szybko osiągnął rozpoznawalność i przychylność, mimo że to co stworzył nijak raczej nie można było wcisnąć w szufladki, także osobom znającym i doceniającym również merytorycznie jego filmy tłumaczyć nie potrzeba. Bo po co truizmy wypisywać i powielać wszystkie znane koneserom oczywistości, mimo że zatrzęsienie detali bardzo wdzięczne jest do analizy. Natomiast jeśli ktoś nie zna, wystarczy na zachętę dać do zrozumienia, że to kino mega oryginalne, lecz nie zawsze równolegle maksymalnie interesujące, choć jak historie Anderson opowiada, to nawet jej (w porównaniu z przyjętymi standardami) ekstremalna dziwaczność, nie jest w stanie kompletnie pozbawić skupionej na niej i na wręcz erudycyjnym przesłaniu uwagi. Ja tak mam - nie wiem czy inni tak mają. Rozwijając jednak wątek, mocno kojarzę natenczas seans ze Stevem Zissou i pamiętam że się niby zachwyciłem, jednocześnie czując irytacje - taki to innymi słowy bezczelny twórca mną manipulował, który może sobie pozwolić. Kiedy jednak widz kompletnie nieczuły na styl Andersona, to nic za nic, żadne rozlegle argumentujące tezę deliberacje dlaczego on wielkim reżyserem jest, nie urobią i tylko strata czasu na przekonywanie nieprzekonywalnych. Prawda? Dlatego (do sedna wio), ja sam siebie czasami muszę dyscyplinować, kiedy wciąż jeszcze poznaje dorobek twórczy człowieka, ale akurat Rushmore bez wątpliwości i kontrowersji wciągam zauważając, że takiej fajowej satyry, która nie wzbudza permanentnych salw śmiechu, a bawi fantastycznie, to ja chyba zbyt wiele w swoim życiu nie oglądałem i tylko dziwię się, a wręcz żałuję, że jak wciąż jeszcze kształtował się mój gust, to na Wesa nie wpadłem i dopiero jako nazbyt dojrzały i nazbyt utwierdzony w smaku widz go poznałem. Bowiem czuję, iż brakuje mi potencjału wypielęgnowanej i rozwijanej wyobraźni, aby w pełni dać się wciągać w jego inscenizacyjne cudeńka, z fundamentalną, przerysowaną pięknie teatralna manierą. Staram się, ale mam chyba lekką blokadę, co nie przeszkadza piać z zachwytu, a co nie jest paradoksem, tylko być może zimnym wyrachowaniem, jakiego mimo wszystko nie można zrównać z przekonaniem zawartym w zdaniu - Wes Anderson genialny jest, masz tak Mariusz myśleć, bo tak się w towarzystwie myśli i basta! Wes jest bezapelacyjnie wyjątkowy i zazdroszczę mu elokwencji jeszcze bardziej niż Woody’emu, bo tak pisać dialogi (brawa też naturalnie dla ich współtwórcy w osobie Owena Wilsona), zawierać w nich tyle nerdziego wdzięku, geekowej pasji, bystrych spostrzeżeń i ogólnie wiedzy, a jednocześnie traktować je wciąż w sposób zdystansowany, kontestując jednocześnie z lekka intelektualizm na pokaz - to ja przyklękam z wrażenia. Anderson być może głosami postaci mówi jak nadęty erudyta, ale sposobem mówienia obnażając groteskową absurdalność tejże maniery, jednocześnie prostacko nie wyśmiewa, tym bardziej nie obraża, tylko poddaje refleksji jej kluczowe przywary. Natomiast o czym jest i dlaczego konkretnie podoba mi się Rushmore (przydałoby się konkretnie zaznaczyć), w więcej niż powyżej zakomunikowałem w lakonicznej formule w dwóch tylko zwięzłych zdaniach dam do zrozumienia, że o przyjaźni, miłości - zdradzie i zazdrości oraz nasamprzód lojalności. Osobiście (autobiograficzny rdzeń), wielowątkowo i błyskotliwie – z puentą, albo tylko happy endem w bonusie.

P.S. Bill Murray z miną Billa Murray’a jest po prostu fan-ta-sty-czny, czym odwdzięcza się smarkaczowi Andersonowi za szansę pobudzenie wówczas własnej mocno uśpionej kariery. Szacun!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj