Po pierwsze (jak do
znudzenia swoje przekonanie powtarzam), Antoine Fuqua to reżyser nierówny, który miał swoje mocne
momenty (Dzień Próby, Gliniarze z Brooklynu i nawet Do utraty sił), jak i te znacznie słabsze, kiedy tracił dobry smak i wyczucie robiąc
rzeczy pod niezbyt ambitną publiczkę. Mówiąc wprost - z kina jednocześnie efektywnego
i efektownego przechodził kuszony zapewne wysokimi pozycjami z box office'u, na
stronę wyłącznie kina efektownego. Po drugie, teraz zabrał się za odgrzewanego
europejskiego kotleta i człowiek ten ma (he he) farta, że zanim obejrzałem jego amerykański
remake, nie poznałem mało chyba popularnego duńskiego oryginału, o którym (jak
akurat zdążyłem się zapoznać z oceną „film webową”a) amatorska krytyka wypowiada się w trochę cieplejszych słowach. Powielanie tego co już było zawsze uważam za stratę czasu
i nawet jeśli były w historii kinematografii przypadki udanych kopii, to te
rzadkie sytuacje nie usprawiedliwiają przecież istnienia całych ton niepotrzebnych
tytułów. Zatem (po trzecie), przechodząc do sedna napiszę, że Winni okazali się
tylko rzemieślniczą robotą, w której niby prądzi, ale bez szału. Jake jest Jake'm
i jako doskonały aktor dźwiga ciężar specyfiki roli, stąd siły magnetycznej w
akcję wciągającej nie brakuje, bowiem gość grać całym sobą potrafi. Obraz jest świetnie zmontowany, a scenariusz na tyle
intrygujący, że pomimo schematyzmu twistowych patentów nie powinien przed ujrzeniem biurek decydentów trafić do kosza autora. Budowanie na bieżąco spójnej historii ze strzępów
informacji można lubić i do tej statycznej kamery się przekonać, a oparcie
fabuły wyłącznie na dialogach nie musi skutkować opisaniem przymiotnikiem „przegadany”. Odkupienie, zadośćuczynienie, wina, kara
itp. itd. Można się oddać wewnętrznym dyskusjom, można i to całkiem konkretnie jak na kino
popularne się wzruszyć. Można (ale jak mój osobisty praktyczny casus dowodzi),
nie ma na to gwarancji. No więc no! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz