poniedziałek, 25 listopada 2024

Gladiator II (2024) - Ridley Scott

 

Melduję brak potrzeby pogłębionego rozczulania się nad czy krytykowania większego, motywowanego myślę wyłącznie napełnieniem brzucha producenta sequela ikonicznego Gladiatora. Moja raczej lodowata neutralność nie powodowana jest tak zwyczajową niechęcią w stosunku do samej idei kontynuacji, lecz czymś w rodzaju do takich pomysłów zdroworozsądkowego dystansu, a że nowy Gladiator z pewnością nie wnosi też niczego ani ciekawego wyjątkowo, ani świeżego do wcześniejszego (notabene prócz romantycznej uczty, tylko wizualnie porządnego, aktorsko solidnie przewidywalnego i muzycznie poruszającego stanu), to cóż mi z wystukiwania osobistych przemyśleń, kiedy są one najzwyczajniej bardzo skromne i jak zasugerowałem z emocji głęboki wyzute. Informuję tylko, iż ponownie rzecz między innymi o władzy, honorze, miłości, wyidealizowanych marzeniach politycznych i brutalnej sile w formule w której najwyżej w hierarchii postawione zostało wywołanie wrażenia epickiego i w której można dopatrzyć się jakichś tam walorów, jak i odczuć zażenowanie można. To pierwsze to ogólnie fachowe aktorstwo i to bardziej raczej drugiego planu aktorstwo wybitne („bliźniaki” Quinn i Hechinger), niż pary gwiazd, od której ja akurat bym więcej charyzmy wymagał. Wszyscy pieją natomiast zachwytu nad kreacją Denzela, ale prócz kluczowej jego postaci roli w intrydze, a tym samym sporej przestrzeni do wykorzystania i wywiązania się z obowiązku naprawdę porządnie, to ja przed obliczem przebiegłego Makrynusa, tak jak i przed majestatem Ridley’a Scotta nie padłem – a przecież zdarzało mi się ukłony temu drugiemu ostatnio posyłać. Drugie to pewne uśmiech politowania wywołujące przekonanie, jakie w pierwszych trzydziestu minutach projekcji się we mnie zrodziło i nie opuściło już do końca, iż może miałbym więcej satysfakcji z drugiego Gladiatora, gdyby Scott nie postanowił sam je świadomie sabotować, wypuszczając na arenę Koloseum jebnięte pawiany, wygenerowane tandetnie przez CGI, bo przecież lwy i tygrysy to się już opatrzyły. Aby jednako pozostać w miarę w zgodzie z obiektywizmem, na poczet plusów zaliczę jeszcze w porządku chronologicznym, nostalgiczną, ożywioną animacją, malarską sekwencje napisów początkowych oraz po prawdzie całkiem sprytny scenariusz. No ale to koło ratunkowe jakie teraz rzucam w sumie niepotrzebne, bowiem chyba w box officie się sequel dobrze wybronił.

P.S. Jak ktoś będzie miał ochotę, to może się czepić botoxu Connie Nielsen, ale czy potrzeba być aż tak złośliwym?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj