Melduję brak potrzeby pogłębionego rozczulania się nad czy krytykowania większego, motywowanego myślę wyłącznie napełnieniem brzucha producenta sequela ikonicznego Gladiatora. Moja raczej lodowata neutralność nie powodowana jest tak zwyczajową niechęcią w stosunku do samej idei kontynuacji, lecz czymś w rodzaju do takich pomysłów zdroworozsądkowego dystansu, a że nowy Gladiator z pewnością nie wnosi też niczego ani ciekawego wyjątkowo, ani świeżego do wcześniejszego (notabene prócz romantycznej uczty, tylko wizualnie porządnego, aktorsko solidnie przewidywalnego i muzycznie poruszającego stanu), to cóż mi z wystukiwania osobistych przemyśleń, kiedy są one najzwyczajniej bardzo skromne i jak zasugerowałem z emocji głęboki wyzute. Informuję tylko, iż ponownie rzecz między innymi o władzy, honorze, miłości, wyidealizowanych marzeniach politycznych i brutalnej sile w formule w której najwyżej w hierarchii postawione zostało wywołanie wrażenia epickiego i w której można dopatrzyć się jakichś tam walorów, jak i odczuć zażenowanie można. To pierwsze to ogólnie fachowe aktorstwo i to bardziej raczej drugiego planu aktorstwo wybitne („bliźniaki” Quinn i Hechinger), niż pary gwiazd, od której ja akurat bym więcej charyzmy wymagał. Wszyscy pieją natomiast zachwytu nad kreacją Denzela, ale prócz kluczowej jego postaci roli w intrydze, a tym samym sporej przestrzeni do wykorzystania i wywiązania się z obowiązku naprawdę porządnie, to ja przed obliczem przebiegłego Makrynusa, tak jak i przed majestatem Ridley’a Scotta nie padłem – a przecież zdarzało mi się ukłony temu drugiemu ostatnio posyłać. Drugie to pewne uśmiech politowania wywołujące przekonanie, jakie w pierwszych trzydziestu minutach projekcji się we mnie zrodziło i nie opuściło już do końca, iż może miałbym więcej satysfakcji z drugiego Gladiatora, gdyby Scott nie postanowił sam je świadomie sabotować, wypuszczając na arenę Koloseum jebnięte pawiany, wygenerowane tandetnie przez CGI, bo przecież lwy i tygrysy to się już opatrzyły. Aby jednako pozostać w miarę w zgodzie z obiektywizmem, na poczet plusów zaliczę jeszcze w porządku chronologicznym, nostalgiczną, ożywioną animacją, malarską sekwencje napisów początkowych oraz po prawdzie całkiem sprytny scenariusz. No ale to koło ratunkowe jakie teraz rzucam w sumie niepotrzebne, bowiem chyba w box officie się sequel dobrze wybronił.
P.S. Jak ktoś będzie miał ochotę, to może się czepić botoxu Connie Nielsen, ale czy potrzeba być aż tak złośliwym?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz