Jeśli się nie mylę, a mylić się raczej nie mogę, gdyż w miarę dobrze pamiętam wypowiedzi Mikaela sugerujące, iż wydany przed pięcioma laty In Cauda Venenum miał kończyć bogatą dyskografię jego zespołu, to pojawienie się The Last Will and Testament jest zaskoczeniem całkiem sporym. Z drugiej strony trudno mi też było w stu procentach dać wiarę, iż taki KOMPOZYTOR jak Åkerfeldt, który muzyką żyje, bo muzyką oddycha i muzyką się karmi, tak będzie w stanie bez oznak odstawienia nałogu z nią skończyć. Zakładałem że w najgorszym scenariuszu Opeth będzie zahibernowany, a jego ojciec w tym czasie stworzy kolejne dzieła w nowej dla mnie dźwiękowej stylistyce, tudzież we współpracy z kimś znanym i ceniony z branży pójdzie w side projekty, póki nie przyjdzie mu do głowy pomysł na kolejny zakręt, w znaczeniu wariację w obszarze w jakim funkcjonował Opeth. Okazało się iż z jednym chyba trafiłem, bowiem te pięć lat wcześniej Opeth zdawał się dotrzeć do ściany, mimo że ta granica oporu nie do pokonania wówczas została osiągnięta z klasą najwyższą, bo przecież ja na przykład poprzedni long wielbię wciąż i nie ma szans myślę bym wielbić przestał. Natomiast do The Last Will and Testament od początku, gdy dwa single stały się mi znane i ich zawartość łapczywie zgłębiałem, miałem przekonanie, że dał mi lider Opeth dość twardy orzech do zgryzienia, w którym zarazem zawarł na powrót mnóstwo rozwiązań dla brzmienia Opeth charakterystycznych, tak dla okresu może nie formującego styl, ale na pewno czasu tenże styl w okresie początku lat dwutysięcznych rozwijającego (mówię tu o drganiach, pulsie nerwowym właściwym z Ghost Reveries i Watershed oraz poniekąd Deliverance) oraz otworzył jak raczył przyzwyczaić ambitnie oblicze na kolejne nowe intuicje i inspiracje. Dużo tego w gęstym splocie The Last Will and Testament i nie mam pełnego przekonania, iż coś w sensie modernizacyjnym będzie z nowego albumu banalnie oczywistym drogowskazem do tego czego można by się spodziewać na następnym albumie, jeśli kiedykolwiek powstanie. Dróg jest wiele, MISTRZ zrobił poniekąd krok lub więcej wstecz, ale sprytnie nimi zawracając, powrócił do wcześniejszego rozstaju dróg, jaki też dzisiaj, kiedy czasu upłynął wygląda nieco inaczej niż drzewiej, dając sobie tym samym sposobność tak do wytyczenia nowego kursu bocznymi ścieżynkami, jak uzyskania możliwości ciekawego i świeżego spojrzenia na miejsca gdzie już był i trakty którymi podążał. Stąd uważam tegoroczny materiał za fenomenalny punkt wyjścia dla stworzenia w przyszłości dzieł wciąż "nowatorskich" i tym samym dowód na oczywistą dojrzałość i błyskotliwość Åkerfeldta jako wodza, równie też erudyty, kompozytorskiego półboga, gdyż każdy z ośmiu utworów współtworzących intrygujący liryczny koncept The Last Will and Testament stanowi niesamowitą łamigłówkę aranżerską, która wciąż naturalnie po dwóch dniach obcowania nie ułożyła mi się jeszcze finalnie w głowie i będę z nią "walczył" jeszcze zapewne długo. Może za wyjątkiem Parafrafu 1 i 3, które miałem już czas rozłożyć na czynniki i złożyć w formułę jaką od początku słyszał autor oraz Paragrafu siódmego, który jest najbardziej chwytliwy z racji użycia genialnych harmonii oraz finału w postaci A story never told, jakiego forma najsilniej może jednak kojarzyć się wyjatkowo nie z przytoczonymi fundamentalnymi tytułami, ale z albumem pokroju Pale Communion - najbardziej prog rockowym spośród wszystkich powstałych w obozie Opeth.
P.S. Przykro mi na koniec, że "dziennikarze" i fani Opeth gadają tylko o tym że Mikael na nowej płycie znów ryczy. No ej, no przecież?! Jest także do zauważenia ta koperta jawie nawiązująca oraz fakt nad którym mimo że nowy pałker sprawny jak cholera ubolewam, bowiem ja to na feeling wizualny Martina Axenrota chciałbym się dalej gapić. No ale OK, nie można mieć wszystkiego, czasem zdarza się nie mieć niczego, a ja tutaj mam przecież jednak wszystkiego w brud dobrego, więc akceptuję zmianę na bębnach. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz