Nie mam potrzeby wyduszać, wymuszać - tak odczuć jakie Megalopolis wywołuje, jak i nadmiernej miernej siłowej słownej ekscytacji, gdy sprawdziłem co za własne, uciułane w dużym stopniu srebrniki, spełnienie reżyserskie seniora mistrza mnie dało. Obejrzałem dzieło które nic subiektywnie (to ja) i obiektywnie (to rzeczywistość) nie zmieni, a da jedynie Coppoli usprawiedliwienie, że nie był bezczynny, gdy walił się świat. Połechce jeszcze mocniej jego ego na czas zaawansowanej jesieni życia, bowiem koncept przeniesienia cesarskiego rzymskiego oblicza starożytnej ziemi do czasów współczesnych i uchwycenia podobieństw, jest zaprawdę konstruktem ze wszechmiar ambitnym – nie przewiduję dyskusji! Tylko teoria i inspiracja, motywacja i myślenie życzeniowe to raz, a dwa realizacja i możliwości, sprzedaż idei i tej idei odbiór w formie jaką Coppola w finalnym efekcie dostarczył. Nie napiszę tutaj, iż w zamierzony tandetny sposób nie kupił mojej uwagi i nie przyznam racji ostrej krytyce, że pod przeozdobną sceną, nie kryje się żadne godne uwagi erudycyjne przesłanie i że Coppola już jest tak stary, że więcej w jego (w założeniu) opus magnum materiału do drwin, niż przyczyny do poważnie zatroskanej o kondycji świata dyskusji. To w sumie jest jeden z tych filmów, które są robione przez twórców dla siebie, bowiem tylko autor wie wszystko co wiedzieć też widz naturalnie powinien, by zrozumieć treść i wykoncypować idealnie trafione przesłanie. Sens Megalopolis mimo to nie jest akurat nazbyt niejasny, ale jednocześnie nieco przeładowany i chaotyczny, bo pętelek w ściegu nie brakuje i w szczegółach nietrudno się nie pogubić, ale jakby się z twórcą Megalopolis przy kominku zasiadło i w dysputę o tym co i jak widzi wkręcić, to nie przewiduję iż pod wrażeniem gigantycznym, osłupiałym lub totalnie podekscytowanym przez całą noc nie pozostało. Problem tylko w tym, że opowiadanie filmowe (w skrócie rzecz biorąc) o cywilizacji jaka największym wrogiem ludzkości i opowiadanie o tym stosując masę metafor wymaga okiełznania autorskiej euforii i pomysłu kilka razy, aby był klarowny przefiltrowania. Ten język i ta metoda jakiej użył, bez względu na fakt że współpracownicy w osobach aktorów jemu projektu absolutnie nie położyli, w więcej niż pięćdziesięciu procentach nie zagrał. To on sam stosując język wizualny jaki sobie na tą okoliczność wymyślił rozjechał się chyba z dzisiejszymi wobec wizji kina epickiego wymaganiami - chociaż kto wie czy ja tu ogarniając to co zobaczyłem, bardziej od niego nie pierd*** i gdyby pozbawić retorykę Megalopolis nazbyt ostrych konturów i kolorystykę jaskrawą umownie na bardziej pastelową zmienić, to nie miałbym może do czynienia z geniuszem podobnym takim ówczesnym mistrzom jak Paul Thomas Anderson, Denis Villeneuve, czy każdy inny obecnie z fejmem uznany wizjoner. Nie wiem, w sumie to już nie wyduszone koncepcje na domniemania mi się wyczerpały, a seans pomimo długości i kalibru merytorycznego nie zmęczył. Rozumiem jednak dlaczego może tak opinie widzów polaryzować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz