Z Monster Magnet mam
tak, że zarówno ta ich zawadiacka rock'n'rollowa twarz z "panucrskim"
bruzadami leży mi znakomicie, jak i psychodeliczne tripy w wykonaniu ekipy
niezniszczalnego Dave'a Wyndorfa łykam jak to się barwnie określa "jak pelikan". :) Tak się też w ostatnich tygodniach złożyło, że z podwójnej inspiracji tzn.
nowym ich krążkiem oraz kapitalnym dokumentem Jarmuscha o The Stooges
zasłuchuję się tym pierwszym obliczem Monster Magnet, sięgając też źródeł tego
rodzaju rockowego grania. Lecą zatem takie często już zapominane tuzy jak
MC5, Steppenwolf, Blue Cheer czy wreszcie The Stooges - z którym poprzez
zbieżność oblicz Wyndorfa i Iggy Popa skojarzenia ich postaci miałem od zawsze.
Jeden motherfucker wart drugiego, a oni sami w samym czubie listy największych
rockowych zakapiorów. Gości, którzy na szacunek przez lata konsekwentnej
pracy u podstaw zasługują i jak nikt inny obok Lemmy'ego stanowią elitę ikon
sceny. Tym sposobem, poprzez osobę Kilmistera sprytnie przejdę do
Dopes to Infinity, bo to akurat album, który jednoznaczne skojarzenia
budzi z macierzystą formacją żywej reklamy złocistego trunku. Hawkwind się
kłania, gdy korzeni krążka z 1995 roku poszukiwać - w odpowiednich proporcjach
zmieszany z doskonałym upalonym hard rockiem spod znaku Black Sabbath. Tak
sobie ówczesny skład Monster Magnet wykombinował, że w tej niszy się
zainstalują i dzięki klasycznym riffom i odjechanej kosmicznej aurze
zaszczepią latom dziewięćdziesiątym jeszcze więcej finezji. Nie był to
jednak żaden ryzykowny eksperyment, tylko naturalny rozwój, a czas i okres
akurat sprzyjał sięganiu po inspiracje z lat siedemdziesiątych. Tyle tylko, że
zamysł to jedno, a możliwości to drugie - nierzadko się przecież zdarzało, że
zespoły miały pomysł, ale brakowało tego zasadniczego argumentu, którym
umiejętności aranżerskie. Zamiast spójnego, płynnego grania powstawały
niejednokrotnie toporne potworki bez ładu i składu i wreszcie własnej
tożsamości. Bo jakby nie doszukiwać się w muzyce Monster Magnet wyraźnych
wpływów sprzed lat, to jednak na przestrzeni niemal już trzech dekad,
konsekwentnie wypracowali charakterystyczny i tylko im właściwy styl. Na
fundamencie zbudowanym przez legendy sami stali się legendą, która nigdy nie
zawodzi i zawsze gwarantuje najwyższą jakość, bez muzycznych mielizn i
wizerunkowego pajacowania. Nie znajduję ich na żadnej z płyt Amerykanów, a już
na pewno nie ma obaw, że ukrywają się na Dope to Infinity - albumie, który
współcześnie mam nadzieję, że nie ślepo spostrzegam jako rzecz bez wad. Krążku
monolicie, gdzie tuzin numerów, zamkniętych w ponad godzinie, bez najmniejszego
problemu utrzymuje moją uwagę już od lat i nie mam obaw, że nagle straci tą
magiczną moc w moich oczach. Wstęp w tym powyższym nieodkrywczym laniu
wody był, rozwinięcie się pojawiło, klamra spinająca wątki także w tekście
swoje uzasadnione miejsce odnalazła i teraz na zakończenie brakuje tylko
puenty, której akurat nie będzie, bo jak się przy nocnym pisaniu o rock'n'rollu
browarami napędza, to przychodzi ten moment, kiedy miast on zmysły wyostrzać,
to on je znacząco stępia. :) The End! Chociaż muszę jeszcze z obowiązku
zachowania logiki wypowiedzi dodać, że o Dopes to Infinity refleksja powstała,
bo się obecnie na tej płycie znacząco zawiesiłem, gdyż nieco tym siarczyście
rockowym obliczem z Mindfucker chwilowo przejadłem i dla równowagi trzeba było
tłustą dietę jakimiś witaminkami urozmaicić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz